środa, 7 maja 2014

Białe drogi, czyli po wertepach Rumunii. Kwiecień, 2014.

Pomysł na Rumunię z pozycji motocyklowego siodła zrodził się bardzo spontanicznie. Ograniczał nas czas, który mogliśmy na to przeznaczyć a co za tym idzie - kilometry, które moglibyśmy w tym okresie przejechać. No i przede wszystkim chcieliśmy, aby było ciekawie. Pragnęliśmy przygody. Otwarcia sezonu z wysokiego stołka. Na tyle wysokiego, aby te 9 dni wykorzystać w pełni i powrócić do domu z tarczą zwycięstwa nad lekkim zimowym skostnieniem.
Cały czas od zeszłego roku podnoszona poprzeczka motocyklowych osiągów zaostrzała apetyt na "coś więcej". Przecież nie po to robiliśmy, na ten przykład, kurs enduro, żeby zapatrywać się jedynie na równe, szerokie drogi o doskonałej nawierzchni. Takie mieliśmy zeszłego roku w Alpach. Nasze maszyny także nabywane były z przeznaczeniem szosowo-terenowym. A myśli wypełniały się jednym pragnieniem: "Przygoda".
Mamy tendencje do marzeń. Także tych, na które trzeba pracować latami, nie będące z samej swojej natury proste w wykonaniu. Mamy ogromne szczęście być ludźmi zdrowymi, sprawnymi fizycznie i rozgarniętymi na tyle, żeby radzić sobie w różnych warunkach. A przede wszystkim, jesteśmy dobrym zespołem, wzajemnie motywującym się, wspierającym i wpatrzonym w ten sam punkt na horyzoncie. Razem podejmujemy decyzje, razem dążymy do ich realizacji. Jak to mówią: "Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego".
Nawzajem też zarażamy się pomysłami. Rumunią zaraził nas nasz Piotr, tata Czarka, który odwiedził ten kraj w zeszłym roku. Opowieści o Transalpinie, Transfogarskiej i mnogości dziurawych, często wymagających dróg, zasiały w nas ziarno, które wykiełkowało na początku kwietnia. Czasu niewiele, po drodze jeszcze Wielkanoc. Planu wyjazdu brak. Wiemy tylko, że chcemy jechać do Rumunii na 9 dni. Obraliśmy kilka punktów na mapie. Reszta wyjdzie "w praniu" na miejscu. Planujemy korzystać z kempingów. Z jedzenia bierzemy tylko muesli smakowe w batonach. Wyjazdy to dla nas także podróże kulinarne, a Rumunię (opierając się na opowieściach Piotra) uznajemy za kraj cywilizowany, gdzie z łatwością wyżywimy się za rozsądne pieniądze a i na jedzenie nie będziemy musieli polować po lesie ;)
Pakujemy namiot, sprzęt biwakowy, załatwiamy ubezpieczenie, kupujemy Leie.
Ekipa jest dwuosobowa. Asia na BMW F700GS i Cezary na BMW R1200GS.
Czy czujemy lekką nerwówkę? Póki co, planujemy się wyspać - jutro przed nami 650km.

Dzień pierwszy. Warszawa - Satu Mare.

4:30. Nieludzka godzina, ale zrywamy się jak podpięci do prądu i dwie godziny później już grzejemy motocykle. 8'C, ale słoneczko witające nas na wschodzie daje nadzieję na ocieplenie.
Decydujemy się na trasę (PL) Radom - Rzeszów - Barwinek - (SK) Humenne - Velky Kamenec - (HU) -Kisvarda - Vasarosnameny - Fehergvarmat - Jankmajtis - (RO) Satu Mare.

Podróż do przejścia granicznego w Barwinku jest męcząca. Cały czas jednopasmówka. Na dodatek, już w Rzeszowie, zaczynamy nabierać wrażenia, że kierowcy w samochodach jeszcze śpią. Trzeba wyostrzyć zmysły, gdyż irracjonalność ich zachowań jest wręcz irytująca. Przed Duklą, starszy pan wymusza na mnie pierwszeństwo skręcając w lewo z drogi głównej, co skutkuje hamowaniem awaryjnym przy 120km/h. Odstawiając istną, asfaltową anakondę, wychodzę cało z opresji. Cezary o mało nie dostaje zawału, ale obydwoje jeszcze pukamy się w kaski przed panem plującym jadem wprost na kierownicę swojego auta i jedziemy dalej. To był konkretny budzik! Nagle, parę sekund później, dostaję z motyla.


Niedługo później jesteśmy już na Słowacji. Jeszcze w Polsce odznaczamy w GPSie główne drogi i niedaleko za granicą państwa zjeżdżamy na te lokalne w kierunku Humenne. Tutaj po raz pierwszy spotykamy się z nawierzchnią, na której lepiej nie wkładać języka między zęby. Taka rozgrzewka przez oczekiwanymi dziurami i wybojami w Rumunii. W tych komunikacyjnych okolicznościach przyrody jedziemy wzdłuż słowacko - ukraińskiej granicy dosłownie upajając się zielenią otaczającą maleńkie wioski. W jednej z nich zatrzymujemy się na chwilę.





Wioska jest jakby wymarła. Ani żywego ducha. Po chwili jednak w domu sąsiadującym z kościołem zauważamy kobietę, która przygląda się nam kręcąc się po podwórku. Za moment dobiega nas jakaś muzyka. Brzmi jak lokalny folk :) Coś w stylu ichnich Golców. Później, z motocykli zauważamy na słupach ogromne głośniki, z których ta muzyka się rozlega. Odjeżdżamy wmawiając sobie, że gościnni wieśniacy chcieli nas tak powitać. Kolejna niespodzianka czeka nas na Węgrzech. Droga nagle zaczyna się zwężać, potem wjeżdża w las by za chwilę skończyć się brzegiem rzeki. To Tisza. Z wału widzimy w dole prom. Przeprawiamy się nim na drugą stronę za 200 Forintów [jakieś 2,5zł] od motocykla. Jeszcze przed wyjazdem, Piotr dał nam trochę węgierskiej waluty ["Może się przyda"]. No i się przydała! Pan promowy był niezwykle miły. Własnoręcznie złożył mi podpórkę boczną kiedy przygotowywałam się do zjazdu na brzeg. Jeszcze tylko szutrowy, stromy podjazd na wał i pędzimy dalej do Satu Mare.





Dokładnie po 12h jazdy wjeżdżamy na granicę, gdzie witają nas rumuńscy celnicy. Wjeżdżając do ich kraju należy mieć ze sobą paszport. Dowód osobisty nie wystarczy. No Schengen.
Jesteśmy potwornie zmęczeni. Asekuracyjnie zabukowaliśmy motel na pierwszą noc, więc zmierzamy prosto do wbitej w GPSie lokalizacji. Myśląc, że to koniec niespodzianek, idziemy na kolację do motelowej restauracji i zamawiamy coś, co opisane jest jako tradycyjna potrawa węgierska. Bierzemy w ciemno.



Przeżuwając zagadkowe danie, rozważamy półgłosem:
- O jakie śliczne kiełbaski. Świeżo robione i zawinięte w prawdziwe jelitka! - mówię zadowolona. Po chwili jednak, moja lwia zmarszczka pogłębia się znacząco.
- Zaraz. Skoro to kiełbaski, to dlaczego nie mają supełków na końcach? Ale mają tu na środku jakieś takie dziwne nóżki...
- I ten kształt jak bycze jądra, - dodaje Cezary.
- No tak. Te nóżki faktycznie wyglądają jak nasieniowody... - odpowiadam z miną będącą wstępem do szoku.

Nabierając niepokojących podejrzeń, googlamy nazwę. Musimy wyglądać dość przygłupawo zwijając się ze śmiechu, połykając kolejne kęsy dania za 26Lei. Kogucie jądra w sosie pomidorowym z kluseczkami jeszcze długo będą tematem naszych żartów. Cóż począć - podróż kulinarna! :D

Dzień drugi. Satu Mare - Baia Mare.

Dzień budzi nas deszczem. Pakujemy się i po krótkich konsultacjach z przemiłą recepcjonistką motelu Al Capone, decydujemy się na jazdę w kierunku Baia Mare. Niebo jest ciężkie. Przebijamy się przez zatłoczone centrum miasta i niedługo potem zatrzymujemy w Odoreu, by wyskoczyć z przeciwdeszczówek. Aura okazuje się dla nas łaskawa :) To wróży dobrze na resztę dnia! Robię jeszcze pamiątkowe zdjęcie przed budynkiem lokalnej straży pożarnej i śmigamy dalej.




Wkrótce odbijamy na lokalną, wąziutką leśną drogę i w pięknych okolicznościach przyrody dojeżdżamy do malowniczo położonej na wzgórzu nad jeziorem Calinesti wioski Calinesti - Oas. Zachwycają nas tu przede wszystkim ludzie i bielone domki ozdabiane wzorkami z wałka. 


Kobiety noszą dziwnie pękate stroje dlatego nazywamy to miejsce "wioską spódnic" ;) 


Jesteśmy sensacją. Ludzie przyjaźnie nas witają a pan z brzuchem a'la sołtys prowadzi z nami rozmowę cały czas wskazując na kościół, pod którym zaparkowaliśmy motocykle. Sądząc, że notorycznie powtarzane przez pana wyrażenie znaczy, iż Chrystus zmartwychwstał [wszak dopiero co była Wielkanoc] powtarzam parokrotnie: Alleluja! Patrzy na mnie dość dziwnie i dalej ciągnie swoje w mieszance językowej, w której z trudem wyłapuję podobieństwa do włoskich słów. Nagle rozumiem wszystko! Kościół jest pod wezwaniem Chrystusa Zmartwychwstałego! I pewnie dlatego jest taki wypasiony, ale - jak się później okaże w naszej dalszej podróży, wioski mogą być biedne a ludzie razem z nimi, ale kościoły muszą być na bogato.


Pan serdecznie ściska nam ręce. Fotografuję jeszcze na szybko lokalny środek transportu, bardziej popularny w Rumunii niż BMW X6, i w drogę.



Kierujemy się w kierunku gór Maramuresu. Towarzyszą nam krajobrazy żywcem wzięte z naszych Bieszczad. Niebo postanowiło nas postraszyć i w pewnym momencie puszcza nam na głowy istną pompę. Jesteśmy właśnie na delikatnych agrafkach prowadzących do jednej z obowiązkowych atrakcji w Rumunii - Wesołego Cmentarza w Sapancie. Nagle, niespodzianka - droga zaczyna wić się coraz bardziej, zakręty zacieśniają się a podjazdy robią się coraz bardziej strome. Pikanterii przejazdowi dodaje fakt, iż droga jest całkiem nowa. Asfalt jeszcze ciepły, śliski, na zakrętach wysypany piaskiem i żwirem. Co chwila mijamy ekipy drogowców uwijających się w pocie czoła. Pozdrawiają nas na chwilę porzucając pracę, a my pniemy się w górę, aż dojeżdżamy na przełęcz będącą jednocześnie granicą hrabstw Satu Mare/Maramures.


Jesteśmy tam witani z otwartymi ramionami. Jakiś Rumun mówiący po hiszpańsku, mający na przełęczy stanowisko grillowe [arcydziwne], oprowadził nas po okolicy. Punktem centralnym zwiedzania okazał się zlokalizowany w samym środku lasu... kamieniołom.


Moją uwagę zwracają też biegające samopas konie. Kiedy podbiegają bliżej widzę, że wcale nie jest to taki "samopas". Spętane przednie nogi uniemożliwiają im spontaniczny bieg, albo ucieczkę w nieznane. Mimo, iż rozumiem to ograniczenie, to jednak widok jest bardzo smutny...
 

Następnie, krętą [troszkę podobną do przejazdu Wisła-Szczyrk] i delikatnie sfatygowaną nawierzchniowo drogą, zjeżdżamy do Sapanty. Po 5Lei od głowy i już zwiedzamy Cimitiral Vesel.
Ideą cmentarza jest zwycięstwo życia nad śmiercią. Jest to ewenement na skalę światową. Nagrobki, chociaż wykonywane w jednym stylu, różnią się jeden od drugiego treścią na nich zawartą. Nie ma zdjęć zmarłych, za to są graficzne reprezentacje pasji, radości, zawodu albo śmierci, którą dokończyli żywota. Do tego dołączany jest opis życia poszczególnych osób. Gdybyśmy znali rumuński, pewnie dużo byśmy mogli się o pochowanych tam ludziach dowiedzieć. Niestety, muszą nam wystarczyć tylko ręcznie malowane obrazki...






Nie jesteśmy fanami zwiedzania, ale to miejsce obchodzimy w całości z niemałą przyjemnością :)
Ostatnią atrakcję dnia wybieramy, jak zwykle na tym wyjeździe, PRZYPADKOWO :D Za GPSem zjeżdżamy na drogę biegnącą przez góry, bardzo ładnym asfaltem, gdzie zaliczamy kilka przyjemnych zakrętów, ale nie przedstawiających żadnych trudności. Taka serpentyna dla początkujących.


Droga jest wyjątkowo ładna. Zerowy ruch samochodów sprawia, że wiele kilometrów przejeżdżamy w iście intymnej atmosferze. Jesteśmy więc zachwyceni! Nawet nie mamy pojęcia, że jest to właśnie wstęp do wielu miejsc, które napotkamy na mapie naszej dalszej podróży, a które będą dla nas właśnie takie: dzikie, bezludne i wyjątkowo piękne, dalekie od komercyjnych, turystycznych atrakcji.

Następnie, udajemy się do Baia Mare, gdzie po dłuższych poszukiwaniach logujemy się w iście rumuńskim pensjonacie. Od razu chcą częstować nas ichnią wódką, restauracja tętni życiem, właściciele i obsługa są niesamowicie przyjaźni. Czuć, że to miejsce prowadzi rodzina. Jest kolorowo, pachnie jedzeniem, wszędzie słychać żywe dyskusje i śmiech. Na taką Rumunię czekaliśmy!

Dzień trzeci. Baia Mare - Remetea.


Dziś jedziemy do rumuńskiej mekki motocyklistów. Wstajemy rano i po śniadaniu ruszamy w drogę. Bocznymi drogami lecimy w stronę Jibou. Wita nas hrabstwo Cluj-Napoka. Krajobraz jest zmienny. Raz jedziemy szeroką doliną,
 


raz głębokim i niezwykle malowniczym wąwozem, raz wspinamy się na wzgórza miłymi serpentynami,



czasem zdarza się maleńki off-road, 


czasem wdeptujemy w kupę, 


czasem lewitujemy, 


albo głaszczemy napotkane przy drodze zwierzęta, 



bądź mijamy kolejny las, 


i jeszcze jakiś leśny trakt, 


bądź kolejny mały off-road, 


i bezludzia wśród wzgórz,


czy jakąś wioskę.


 
"Zadupiami" dojeżdżamy do Cluj-Napoki. GPS rzuca nas do centrum miasta, gdzie prawie się zagotowujemy. Kto raz na motocyklu stał w pełnym rynsztunku w upale czekając na zielone światło wie, o co chodzi. Temperatura rośnie więc z przyjemnością wylatujemy na serpentyny, gdzie w jednej z dziur na drodze Czarek o mało nie łamie widelca ;) Widoki są spektakularne - kolejna góra do przejechania - kolejne agrafki.
Do Petrestii de Jos dojeżdżamy  wzdłuż Autostrady Transylwańskiej. Samochody śmigają nad nami 130km/h podczas gdy my, na stojaka, zmagamy się z szutrowymi odcinkami wyboistej drogi. Po to tu przyjechaliśmy :) Ma nie być łatwo. Ma być przygoda :)
I ku przygodzie zmierzamy.
Wąską asfaltówką pniemy się w górę do Petrestii de Jos. W towarzystwie dziesiątek spojrzeń uczestników, jak mi się zdawało w szybkim rzucie oka - pogrzebu, wjeżdżamy na stromy, szutrowy podjazd. Kilka minut później zatrzymujemy się w szczerym polu.




Po lewej cały czas towarzyszy nam widok Wąwozu Turda. Pożyczam zdjęcie z internetu [źródło:https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj0sWWhQt4NgQ98bOjN2ZJ-AqAAbWiD9q_p1S3t6FeEj5lW4GEpL8Xt86Nt0ItyeJQwQ0QPK8_qAxNfD2T7uCnDLw7DJlMhrET7iRTiSwUoz6ABNq-fVymQjWJaIq53jhQAVWZUYDTxkYM/s1600/cheile_turzii2.jpg]. W jego środek, ten najbardziej widokowy, nie udało nam się wjechać.


Powoli zaczynamy wjeżdżać w jego obrzeża. Początkowy szuter zaczyna zamieniać się w błotnisty trakt. Po cichu zaczynamy doceniać nasze zabawy na DRce [Suzuki DR350] i kurs enduro, który zrobiliśmy w zeszłym roku, bo miejscami jest wymagająco. Przy próbie ominięcia wielkiej kałuży groblą, Czarek zalicza glebę. Wpada przednim kołem w trawiasty rów, oczywiście wypełniony wodą, i tym samym spędzamy dłuższą chwilę na dźwignięciu załadowanego GSa do pionu po czym kolejną, jeszcze dłuższą, na wyjeździe z rowu. Lawirowanie po gliniastym trakcie i między seriami głębokich kałuż idzie nam jak krew z nosa, ale metr po metrze jedziemy dalej. 


Mijamy się z rolnikami, którym zazdrościmy wozu drabiniastego. Są przemili, machają do nas, pozdrawiają. Serdecznie patrzą na dwa ludki na ryczących maszynach, umazanych w błocie, wjeżdżających coraz głębiej w nieznane :)
Niedługo potem wyłączamy motocykle, bo nasza droga krzyżuje się z trasą przemarszu ogromnego stada baranów. Nie chcemy ich straszyć.





Polną drogą zbliżamy się do Wąwozu. Szuter jest głęboki, wężykiem dojeżdżamy do lasu. Dopadają nas trochę niepokojące odczucia, jest totalnie dziko a pora robi się późna. Mimo to, jedziemy dalej. Dość długi podjazd w nieprzyjemnej glinie kończę glebą...parkingową ;) Rozłożona stopka utopiła się w czymś, co uznałam za twarde podłoże.



Nie mamy już opon. Glina jest wszechobecna. Oblepia totalnie gumy, podnóżki i nasze buty. Po przejeździe przez serię kałuż, jesteśmy nie tylko mokrzy od pasa w dół, ale też z trudnością udaje nam się ustać na motocyklach. Wszechobecna glina, dodatkowo zmoczona, jest po prostu cholernie śliska. To wtedy decydujemy się na wywalenie gum z podnóżków jak tylko wrócimy do domu. Każdy wyjazd uczy :)
To trudna droga. Jest mało miejsca na zastanawianie się, trzeba szybko podejmować decyzje i jechać tak, żeby nie wyglebić. Drzemy do przodu, czasami sobie pomagamy nawzajem. Zdarza się, że przy przejeździe po grzęznącym gliniastym odcinku, który pokonujemy asekuracyjnie na granicy obrotu kół, maszeruję obok Czarka i w celu rozładowania stresu śpiewam mu naszą ulubioną piosenkę. Głupawa, cholernie autorska, ale pomaga :) Za chwilę Czarek robi to samo - psychiczne wsparcie to partnerski sukces w sytuacji, gdzie słowa "czarna dupa" oddają cały jej obraz ;)


Przejechanie 6km zajmuje nam 4 godziny. Kiedy znajdujemy się znów na asfalcie, motocykle stają się niezwykle lekkie. To wrażenie udowadnia nam, ile sił i umiejętności trzeba włożyć w jazdę w terenie, tym bardziej ciężkim, załadowanym enduro. Po takim doświadczeniu, jazda szosą to przyjemna przebieżka.
Do końca dnia czujemy się leciutcy jak piórko. Zajeżdżamy jeszcze do Turdy na tankowanie i przed nami ostatnia prosta - widokowa droga szosą marnej jakości do Remetei. Betonowe płyty, jakby pozapadane w środku, i dziury - mnóstwo dziur! Ot, Rumunia.
Gdy słońce jest już nisko, wyrasta przed nami ona - Szeklerska Skała - andezytowa piękność.


Po zakwaterowaniu się za jedyne 60Lei i spektakularnej glebie, którą zaliczyłam w rowie melioracyjnym na kocich łbach przed bramą posesji pensjonatu [tak, tak - zdarza się :)] ruszamy "w miasto". Chcemy spróbować słynnej ciorby cebulowej szeroko reklamowanej przez Makłowicza w podróży. Okazuje się jednak, że łatwo nie jest, gdyż sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął więc gastronomicznie ta wioska jest martwa... Ucinamy sobie pogawędkę z lokalsem, który - o zdziwko wielkie! - mówi po włosku. Znak to, że dogadamy się :D 


Po pół godzinnej rozmowie, głodnych jak wilki, pan kieruje nas do pensjonatu, w którym podobno jest restauracja. Idziemy tam i pytamy, czy nas nakarmią. Miły manager przynosi nam z kuchni wiadomość, że dostaniemy węgierski gulasz. Przyjęci jak zbłąkani wędrowcy, zajmując wolne miejsce przy stole, spożywamy nasz najlepszy posiłek w Rumunii. Za palinkę, michę gulaszu, miseczki konserwowych ogórków i papryki, herbatę, wino i słodkie rogale płacimy jakieś 40parę Lei. Siedzimy do oporu, nikt nas nie wygania. Wręcz przeciwnie, manager rozmawia jeszcze z nami jakieś pół godziny udzielając wskazówek, gdzie można pojechać i co ciekawego zobaczyć. Jesteśmy zauroczeni tym miejscem. U Dr.Beli poczujecie się jak w domu :)
W Remetei jesteśmy zakochani. Ja dodatkowo z tego względu, że jest to bardzo popularne miejsce wśród wspinaczy. Widząc łojantów włóczących się wieczorem po wiosce czuję lekkie ukłucie nostalgii i tęsknoty za starymi czasami, kiedy żyłam na wysokościach. Ale teraz jest inna przygoda. Uwielbiam jej każdy kilometr :)


Dzień 4. Remetea - Sibiu.

Z ciężkim sercem opuszczamy Torocko [węgierska nazwa miejscowości], ale za to mamy piękny dzień. Czyste niebo i mocno grzejące słoneczko towarzyszą nam w podróży po pięknych zakątkach hrabstwa Alba. 
Cały czas natrafiamy na piękne miejsca. Rzeka Aries urzeka nas....czystością! Ale tylko w granicy płynącej. Na brzegu oczywiście piętrzą się śmieci :/
Czarek postanowił zaliczyć poranną siłkę ;)



Nie ma ludzi dookoła, za to jest mnóstwo spokojnej, pięknej i szaleńczo zielonej przyrody. No i góry - cały czas jakieś góry.


Daleko za nami jeszcze ostatnie spojrzenie na wysokie, zalesione szczyty pasma otaczającego Remeteę.


Po serii krętych dróg i maleńkich, uroczych miasteczek, w których mieliśmy okazję zobaczyć strojnych ludzi tłumnie ciągnących na niedzielne msze w maleńkich kościółkach, zmieniamy trochę krajobraz. Góry wypłaszczają się, przypominają trochę nasze Sudety. Jesteśmy trochę zmęczeni i mocno wytrzęsieni, gdyż ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to był dziurawy, albo tak połatany asfalt, jakby kładli go pijani ludzie ;) Garb na garbie - nie ma przysypiania czy nudy!
Na krótki odpoczynek zatrzymujemy się w Zlatnej.



W domu na zdjęciu poniżej mieszka mały, cygański chłopczyk. Na oko 4 lata. W czasie naszego postoju, przez dziurę w płocie pokazał nam wszystkie swoje zabawki od piłek przeróżnej wielkości, poprzez samochody wielu marek aż do miśków o różnym stopniu czystości. Jego mama w tym czasie zrobiła nam striptiz przebierając się dosłownie na naszych oczach, jednocześnie prowadząc żywo rozmowę przez komórkę podtrzymywaną przy uchu ramieniem :) Na koniec, pani wzięła dziecko, dwa psy, podniosła do góry furtkę, odstawiła ją na bok, wypuściła cały żywy inwentarz wycieczkowy na drogę, po czym ponownie zastawiła dziurę w płocie furtką zbitą z paru sztachet i udała się na zieloną łączkę nieopodal na relaksik ;)
Uznaliśmy całe to przedstawienie za na tyle zabawne, aby cygańskie gospodarstwo uwiecznić na zdjęciu.


Na podarowanej nam przez Piotra mapie, którą dosłownie dodarliśmy do frędzli, sprawdzamy dalszy przebieg naszej drogi. Nitka, którą za chwilę pojedziemy jest cieniutka i biała - lokalny trakt. Znakomicie!



Jeszcze tylko Czarek zatwierdzi poprawność przebiegu drogi i...



... jedziemy dalej. Zaskakuje nas ta biała nitka, która na mapie była jak odrysowana od linijki. Faktycznie wąska, ale niespodziewanie kręta, miejscami stroma no i betonowe płyty wysypane żwirem. Nazwaliśmy ten odcinek "Rumuńskim Vrsicem" [od hard-corowej drogi na przełęcz Vrsic na Słowenii]. Kiedy już zdążyliśmy się porządnie spocić natrafiamy na, co już nas zupełnie nie dziwi, kolejny kamieniołom.


Za kamieniołomem mijamy granicę hrabstw. Jesteśmy teraz w Hunedoarze i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienia się krajobraz. Natychmiast! Powoli zaczynamy się do tego przyzwyczajać, że układ terenu czy zmiana zalesienia to w Rumunii niemal pewnik, iż wjeżdża się w inny region czy do innego hrabstwa.Krętą drogą, która kiedyś była asfaltem, a na ciasnych agrafkach nie ma nic poza kamolami, dziurami wypełnionymi błotem i wodą oraz masami luźnego żwiru, zjeżdżamy ostro w dół. Czasami zdarzy się samochód jadący z naprzeciwka, oczywiście nie trzymający się swojej części drogi. Wyminięcie się z takim błędnym Romanem jest tu bardzo ryzykowne, zwłaszcza, że na takich ciasnych i stromych zakrętach widoczność jest zerowa więc o bytności innego pojazdu wjeżdżającego od dołu  dowiadujemy się prawie że tuż na jego masce. Później określimy ten odcinek drogi, której nawet nie ma w googlach, jako mocno psychiczna.
Tutaj też mamy pierwszą przygodę z młodą jałówką. 

Na jednym z takich zakrętów Cezary wyjeżdża na stojącą na drodze  młodą krowę. Ta zrywa się do biegu przerażona, ale w pewnej chwili zapomina, że ma tylne nogi i upada na zad. Szybko podrywa się z ziemi i ucieka z drogi w dół porośniętego drzewami, stromego zbocza. Skąd ona się tu wzięła, do licha?! Z jednej strony wysokie skalne zbocze, z drugiej urwisko... Kiedy Czarek mija miejsce zdarzenia, krowa wyłania się z pomiędzy drzew. Nie jest w dobrym nastroju. Wybiega znów na drogę i zaczyna swoją szarżę. Zatrzymuję się przed nią i z oczami jak złotówki patrzę na ten festiwal wściekłości. Fukanie, bicie kopytami, kopanie tylnymi nogami, podskoki i oberki - to jest coś. Zastanawiam się, w którym momencie postanowi nauczyć mnie wrzucania tylnego biegu w motocyklu ;) Kilkakrotnie zaczyna biec w moim kierunku, ale po chwili ucieka znów pomiędzy drzewa na urwisku. Wykorzystuję ten moment i szybciutko przejeżdżam zakręt.

Hunedoara pokazuje nam swoją piękną twarz już zaraz po tym, jak mijamy jej granicę z Albą. Wzgórza są strzeliste i pełne, a doliny wąskie i głębokie. Miejscami natrafiamy też na wąwozy.Robi się troszeczkę klaustrofobicznie.




Wioski też są tutaj zupełnie inne. Są to raczej siedliska ludzkie zlokalizowane obok pastwisk, niż zorganizowane wsie. Przy jednym z takich siedlisk znów mamy przygodę. Kolejna jałówka, a może byczek - kto wie? - rozjuszona silnikiem boksera, zaczyna bydlęce pokazy. W finale krowiego kick-boxingu z asfaltem, postanawia zerwać taśmę elektrycznego pastucha i dołączyć do reszty stada pasącego się nieopodal. Widok biegnącej krowy, wyrywającej z ziemi jeden po drugim drewniane paliki ogrodzenia, był dość dramatyczny.
Po serii tych przygód uczymy się automatycznie odpuszczać gaz, kiedy widzimy w pobliżu zwierzęta. Nawet mijając wóz ciągnięty przez konie. Uczymy się i rozumiemy, że na tych lokalnych drogach, będących też często traktami, motocykl to niecodzienny widok, w dodatku ryczący jak diabli. Jesteśmy tu gośćmi, dlatego nie chcemy straszyć zwierząt. Dla swojego bezpieczeństwa również, jak widać w powyższych przypadkach.

Boczkiem, boczkiem wracamy na teren Alby. W Sebes zjadamy porządny śniadanio-obiad na krawężniku przy centralnej ulicy miasta. Kolejna sensacja dla okolicznej ludności ;)  


Zbieramy siły, bo mamy jeszcze dzisiaj kolejną atrakcję do przejechania - Transalpinę.
Jedna z najpopularniejszych dróg krętych w Rumunii. Jest tak znana, że daruję sobie jej opis. My trafiamy na nią akurat w momencie, kiedy prowadzone są tam roboty drogowe. I znów jazda quasi-terenowa. Pół stojąc, pół siedząc mijamy porozkopywane odcinki asfaltu. Ogólnie dziwi nas, że na tak popularnej drodze jest pusto. Od wielkiego dzwonu mijamy inny pojazd. Wrażenie dzikości i odosobnienia jest w tej chwili ogromne.  

Dopiero na drugi dzień dowiadujemy się, że było pusto, bo droga ta jest obecnie zamknięta dla ruchu...


Granica hrabstw Alba i Sibiu przebiega przez środek potężnego, górskiego jeziora. Na tamie spotykamy dwa psy, które początkowo nieufnie, po chwili ochoczo głaszczą się z nami i [o dziwo] nie wyglądają na głodne. W Rumunii, liczba bezdomnych psów jest ogromna. Wiele z nich kończy pod kołami samochodów, inne albo mieszkają gdzieś na dziko obok ludzi, albo umierają z głodu. Te, które mają swoich ludzi nie mają źle. W Polsce dużo częściej widzi się przykutego łańcuchem do buty psa w okropnym stanie, niż w Rumunii. Tam, jak już się ma zwierzęta, to się o nie dba.


Góry Lotrului przed nami. Jeszcze tylko zdjęcie w stylu "byłem, widziałem, przejechałem" i lecimy dalej, bo robi się zimno.

Rozkopów ciąg dalszy. Odcinki, gdzie motocykl z dobrym zawieszeniem jest na wagę złota, są coraz dłuższe i dostarczają nam wiele zabawy. Ale najcudowniejsza jest cisza. Zatrzymujemy się często, nie tylko po to aby zrobić zdjęcie, ale też by móc podoświadczać ciszy. Zero ruchu, cudowne widoki, wymagająca droga - czy można chcieć czegoś więcej?


Sesja zdjęciowa musi być w tym miejscu elementem obowiązkowym dla każdego uczestnika rumuńskiej wyrypy.


I jeszcze ujęcie solo.



Kolejny postój robimy na odnalezienie się na mapie i decyzję, co robimy dalej. Słońce obniża już swój bieg, a my dalej w lesie - niemalże dosłownie. No i sądząc po kolejnym żwirowo-błotnym odcinku, im dalej, tym pewnie atrakcji jeszcze więcej, tym bardziej, że dojeżdżamy już do granicy, gdzie na okolicznych wzniesieniach widzimy śnieg. Dlatego zwijamy mapę, cykamy zdjęcie, wskakujemy na motocykle i jedziemy przed siebie...



...by za chwilę, faktycznie, pokonywać śnieżne i mokre odcinki. Nie jest jednak nieprzejezdnie. Jeszcze ;)


Szlaban na główną część Transalpiny, tę najbardziej widokową, jest niby zamknięty, ale jednak otwarty. Decydujemy się na wjazd do góry.
Asfalt jest cudowny! Gładziutki, równiutki, nowiutki. Jajko sadzone można by na nim usmażyć bez przywierania! Ale najpierw trzeba przedrzeć się przez powalone na drogę drzewa, masę luźnych gałęzi i skupisk zbitej po zimie, mokrej kolki. Kto raz jechał stromą, ciasną agrafką w górę, ten wie, z czym to się je. Teraz musimy dodatkowo trafić w jakieś pół metra asfaltu, gdzie drzewo złamało się na pół i powstała wyrwa wytycza trajektorię jazdy. Jest adrenalina. Praktycznie cały leśny odcinek podjazdowy, będący jednocześnie najbardziej stromym, usiany jest wiatrowałami. Zapięta jedynka, nerwy na wodzy, silny duch w ekipie i po serii takich ciekawostek na winklach, wyjeżdżamy powyżej granicy lasu. A tam...

... jak w bajce. Śnieg dookoła, dzikość wszędzie. No i kolejne odcinki specjalne. Ten, który wspominamy jako najbardziej podnoszący tętno to wielki płat śniegu zalegający drogę z wyjeżdżonym śladem po oponie samochodu. Tak, wyjeżdżonym do asfaltu z tym, że ślad jest jakiś metr od skraju drogi, a za skrajem już tylko to, co widać na zdjęciu powyżej. Muszę przyznać, że jest to bardzo duży sprawdzian dla psychiki i nerwów.


Kiedy zsiadamy z motocykli gdy droga się wypłaszcza i jest możliwość zatrzymania się, całe napięcie schodzi z nas w salwach śmiechu. Uznajemy, że jesteśmy nienormalni, ale podobno to szaleństwo i chwytanie się rzeczy niemożliwych popycha cywilizację ku rozwojowi. Nasz wkład w rozwój cywilizacji był zapewne żaden, ale za to mamy dodatkowe +1 do skilla i fantastyczne wspomnienia :)
Cieszymy się jak dzieci, bo - powtarzam to po raz kolejny - przyjechaliśmy tu po przygodę, to ją mamy!



Chwilę po zrobieniu tego zdjęcia, na ostatnim zakręcie wyprowadzającym na szczyt zatrzymuje nas śniegowa blokada drogi. Z takim argumentem nie będziemy wojować, więc z przykrością zawracamy, ale tym samym mamy prawdziwą przyjemność odwrotu drogą, którą tu przyjechaliśmy - te same trudne momenty do pokonania - tym razem w dół :D Na prostej, po którymś ostrym winklu usianym gałęziami, spotykamy zaparkowany na skraju drogi samochód i stojących przy nim 4 młodych chłopaków. Weseli, pokazują nam kciuki uniesione w górę, gdy obok nich przejeżdżamy. I to też jest typowe dla rumuńskiej ludności - dzieciaki i dorośli machają, podrostkowa młodzież wystawia do góry kciuki, albo pokazuje, żeby "odkręcić" :) Jednym więc odmachujemy, innych pozdrawiamy tak zwaną "lewą", a tym którzy tego chcą "odkręcamy". Raz zdarzyło się, że jakiś kilkuletni chłopiec pokazał nam międzynarodowy znak pokoju środkowym palcem, ale był to epizod. Wspomnę tu jeszcze przy okazji, że w czasie całego naszego pobytu w Rumunii nie przytrafiła nam się ani jedna sytuacja, w której ktoś chciałby nas okraść, oszukać, zaatakować, obrazić, znieważyć, uszkodzić nas albo motocykle czy sprawić, że poczulibyśmy się w jakikolwiek sposób zagrożeni.

Czas ucieka, więc zaczynamy się z nim delikatnie ścigać. Nocleg zaplanowaliśmy w Sybinie. Korzystając z kolejnej nitki białych, lokalnych dróg hrabstwa Valcea, pędzimy w dół do Brezoi. Oczywiście wiemy już, że to, iż na mapie zaznaczona jest droga i GPS też nią prowadzi nie znaczy, że będzie ona przejezdna i obędzie się bez atrakcji.


Zimno wzmaga się na tyle, że pomimo tego, iż jedziemy z gór w dolinę, trzeba powoli zacząć zakładać na siebie kolejne warstwy odzieży. Przy okazji fotografuję kolejny "cudowny" zakręt na rumuńskiej drodze.


Wbrew pozorom i temu, co może wyglądać ze zdjęcia, te odcinki były zdradliwe. Niby żwir, ale miejscami mokra glina potrafiła zaskoczyć. I znowu długie odcinki czujnej jazdy, ale czwartego dnia takie rzeczy są już dla nas chlebem powszednim.


Dojazd z Transalpiny do Brezoi jest długi, jak zwykle wyboisty i znów czujemy, że nasze mózgi mają już dosyć pracy na pełnych obrotach. Jest późno i mimo tego, że widoki nas oszałamiają, totalnie dobija nas droga krajowa, którą jedziemy 80km do Sibiu. Tir na tirze i tirem pogania, między tym wszystkim dość pierdołowato poruszający się kierowcy samochodów i jeszcze nawierzchnia drogi z podłużnym frezem. Teraz już jesteśmy absolutnie pewni, że wybór dróg ostatniej kategorii jest najwłaściwszą decyzją, jaką podjęliśmy na zrealizowanie naszej rumuńskiej przygody. Możemy się taplać w błocie i jeździć po dołach, ale jest to o wiele bardziej znośne, niż wyprzedzanie tirów na ruchliwej drodze. 
Gdy tankujemy się na wjeździe do miasta, a jest już 21:00 i ciemno, jesteśmy wypompowani. Psychicznie, fizycznie. A! I głodni, śmiertelnie głodni.
Jak się okazało, znalezienie noclegu wcale nie było rzeczą łatwą. Dziwi nas, że ok 22:00 w wielu pensjonatach nikt już nie reaguje na pukanie. Tułamy się więc tak od drzwi do drzwi, jak polski tabor na rumuńskiej ziemi, aż wreszcie docieramy do miejsca gdzie owszem, przyjmują nas, ale dogadanie się z 80latką, która ni w ząb nie rozumie innego języka poza swoim ojczystym, jest kolejnym wyzwaniem tego dnia. Z pomocą przychodzi nam...niezabezpieczone wi-fi i google translate! Poważnie :) My zadajemy pytania na piśmie, pani czyta i tylko kiwa głową na tak, albo na nie :D
Ostatnią rzeczą, z którą musimy się zmierzyć, jest zaspokojenie głodu. Tutaj już działamy w pełnej desperacji. Przyjechaliśmy do Sibiu na słynne mici, czyli aromatyczne wałeczki z wieprzowego mięsa, a jest 23:00, jakieś ciemne uliczki rumuńskiego miasta,do zabytkowego centrum daleko więc perspektywa tradycyjnej potrawy regionu zaczyna się rozmywać jak we mgle. Nagle wpadamy na budkę z kebabem. Mici zostają natychmiast wykreślone z listy potrzeb. Porzucam wszystkie swoje uprzedzenia i obawy, oraz nieufność i przekonanie, że zostanę zaciukana gdzieś w ciemnej uliczce przez żądnego moich zachodnich pieniędzy Rumuna [nie wińcie mnie za te uprzedzenia tylko media, które mnie takimi wizjami Rumunii karmiły przez całe moje życie].
Bierzemy dwa na wynos i niemal biegiem wracamy do pensjonatu, gdzie, rozkładając się na maleńkim balkoniku, łapczywie pożeramy najlepsze kebaby, które kiedykolwiek wpadły nam w ręce :)



Przy okazji jeszcze parę słów o naszych noclegach. Zakładaliśmy spanie na kempingach. Niestety, po dotarciu na miejsce okazało się, iż poza sezonem są one nieczynne. 

Dzień 5. Sibiu - Brasov.

Dziś miała być Trasa Transfogaraska. Podobnie jak w przypadku Transalpiny, ze względu na dużą popularność tej drogi podaruję sobie jej opis. Niestety już przed wyjazdem dowiadujemy się, że jest totalnie zamknięta i nie ma szans, aby otworzyli ją przed 1.06. Plujemy sobie w brodę, że nie przyszło nam do głowy, aby przed wyjazdem z Polski sprawdzić takie rzeczy w internecie. Cóż, gapa płaci gapowe... Nas kosztuje to jeden dzień atrakcji mniej.
Postanawiamy jednak podjechać tyle, ile się da, żeby chociaż mieć tę świadomość, że byliśmy blisko. Gdy dojeżdżamy w okolice wjazdu na Transfogaraską widzimy, iż całe góry, przez który trasa prowadzi, toną w czarnych, burzowych chmurach. Trochę poprawia nam to nastroje, paradoksalnie, bo tłumaczymy sobie, że nawet jeśli trasa byłaby otwarta, to w aktualnych warunkach atmosferycznych pewnie i tak nie dalibyśmy rady jej przejechać. Z burzą nie ma żartów. To małe psychiczne oszustwo działa jak balsam na zranione ego ;)


Mając nadzieję, że nas nie zmoczy, jedziemy dalej sprawdzić, ile uda się nam przejechać i co będziemy mogli tam zobaczyć.
 

I znowu jesteśmy na drodze sami. No, ale dzisiaj już wiemy, dlaczego. Zatrzymujemy się na poboczu na serię zdjęć.




Tutaj nasza Transfogaraska się kończy. Przejazdu dalej nie ma, za to są budki z pamiątkami. Tutaj też spotykamy Polaków, którzy przyjechali połazić po Fogaraszach. W strugach deszczu uciekamy w dół.


Cały czas ganiamy się dziś z deszczem. Bocznymi, białymi drogami postanawiamy pojechać do Bran i zwiedzić zamek, w którym podobno mieszkał sam Vlad Tepes, którego dzieło życia posłużyło Bramowi Stokerowi za kanwę do jednej z najbardziej poczytnych pozycji literatury XX wieku - "Draculi".
W drodze, jak zwykle, mamy przygody. Pierwszą z nich jest kolejne spotkanie ze zwierzętami. Odpuszczanie gazu jest jakimś tam sposobem na nie straszenie ich, ale wyłączenie silnika okazuje się błędem :D Przepędzane na drugą stronę drogi przez pastuchów, po chwili otaczają mnie i napierają na mój motocykl z pełną siłą. Oczywiście dobrze się bawię, ale w pewnej chwili zaczynam faktycznie kalkulować ile owiec więcej potrzeba, żeby mnie przewróciły. Kiedy już próbuję rozłożyć podpórkę, zwierzaki odpuszczają napór bo i stado się kończy.


Kolejna przygoda spotyka nas po niedługim czasie. Asfalt jest dziurawy jak diabli i usiany wyrwami najgorszego sortu: widoczne w ostatniej chwili, głębokie, o ostrych krawędziach. Znowu wiele odcinków pokonujemy na stojąco. Pierwszy raz w życiu, od jazdy po dołach dostaję czkawki. Jest wkurzająca i tak silna, że postanawiam się zatrzymać. Kiedy schodzę z motocykla odkrywam następną ciekawostkę. Otóż po ściągnięciu rękawicy okazuje się, że boli mnie środkowy palec prawej dłoni. Nie czułam nic wcześniej. Po dokładnych oględzinach i testach ruchomości stwierdzam, że mam wybity palec. Kość główkowata weszła mi pod kość śródręcza [inaczej mówiąc, tam, gdzie palec łączy się z dłonią palec był wyżej, niż dłoń]. Byliśmy arcyzdziwieni. Co, gdzie, kiedy i jak?! Cokolwiek się nie stało, zgodnie doszliśmy do wniosku, że nieszczęsnego fakera trzeba nastawić. Szybka decyzja i równie szybkie wykonanie. Przy pomocy Czarka i zanim cokolwiek zaczęło puchnąć, zdecydowanym ruchem palec został naprowadzony na swoje miejsce. Bolało ;) Nie ma jednak miejsca na płacz - trzeba jechać dalej. Ale zagadka dalej pozostaje zagadką - jak to się stało? Czarek stwierdza, że chyba umarłby ze śmiechu, gdybym złamała sobie palec na niczym ;) Nie na darmo przecież nazywa mnie "Coca-cola Zero: niemożliwe staje się możliwe" ;)

Gdy wjeżdżamy do Bran, zaczyna się prawdziwa ulewa. Wykorzystujemy ten czas na...mici, czyli wspominane przeze mnie wcześniej mięsne roladki. Niestety, nie powalają nas ani smakiem, ani zapachem. Ogromnie rozczarowani udajemy się na zamek Księcia Draculi. Po uiszczeniu opłaty 25Lei za osobę zostajemy wpuszczeni na teren zamkowego ogrodu. 
Należy ponownie podkreślić, że nie jesteśmy fanami zwiedzania, muzeów, galerii i innego rodzaju miejsc, gdzie trzeba spędzić dużo czasu i dreptać krok za krokiem w tłumie innych turystów. Zamek Bran okazał się wyjątkiem od tej reguły. Absolutnie nas zaskoczył.
Zdjęć jest dużo. Jeśli ktoś nie lubi oglądać wnętrz, to zalecam wykonać siedmiomilowy krok w dół strony ;)































  
Na nocleg lądujemy w Brasov, mieście oddalonym od Bran o jakieś 30km. Z uwagi na wielki napis na wzgórzu, nazywamy to miejsce "Rumuńskim Hollywood" ;)


A oto i prezentacja tego, co w Rumunii rozumie się jako "hotel ***". Prysznic otwarty od góry...i bez jednego skrzydła drzwi - ktoś tu bardzo dba o to, aby nikt się za bardzo nie zapocił w kąpieli ;) Wszak wentylacja, to podstawa dobrego odprowadzania wilgoci. No ale bez przesady... ;)


Dzień 6. Brasov - Piatra Neamt.

Noc jest dość ciężka. Hotel Long Street, jak na swoje *** dostarcza nam wielu wrażeń. Nie dość, że pokój śmierdzi papierosami to jeszcze mam wrażenie, że coś cały czas po mnie łazi :/ Rano zbieramy się w tempie ekspresowym i ruszamy ku kolejnej przygodzie. W planach mamy niezwykle malowniczy i bardzo popularny wśród turystów i motocyklistów - Wąwóz Bicaz.
Zanim jednak opuścimy Brasov, musimy zmierzyć się z tutejszym ruchem. Poprzedniego wieczoru, w czasie przechadzki po mieście, naszą uwagę zwróciły progi zwalniające na wjazdach na ronda. Dziś przekonujemy się, po co są tam one umieszczone. 
Włączenie się do ruchu po rondzie to nie lada wyzwanie. Jeśli się nie wjedzie szybko, konkretnie i z rozmachem, niejednokrotnie pod nadjeżdżający z dużą prędkością samochód, to można sobie stać do wieczora. W Brasov się nie jeździ - tam się zapierdziela. 

Zmieniamy Hrabstwo. Covasna to jedyne województwo, w którym zobaczyłam Rumunię, jakiej się spodziewałam. Biedna, troszkę śmierdząca, mocno zaniedbana i ogólnie nieciekawa krajobrazowo. Za to miasteczko Praid [hrabstwo Harghita] wita nas niezwykłą strojnością! 


Każda brama przystrojona jest choinkami obwieszonymi ozdobami. Łańcuchy z bibuły, bombki, ręcznie kręcone kolorowe kwiaty z papieru... całkiem jak u nas 30 lat temu :) Spodziewamy się, że jest to taki regionalny sposób na świętowanie 1 maja. Przez moment czujemy się jak w kolorowej bajce.
 

Za moment bajka zmienia się w serpentyny. Oto i nasz ulubiony znak drogowy ;) Info o konieczności użycia łańcuchów to wiadomość dla nas, że będzie się działo :)



No i dzieje się! Jak zwykle, nawierzchnia nas nie rozpieszcza, chociaż akurat tutaj jest jeszcze dobra,



ale za to za chwilę droga zaczyna się wić, by zabrać nas wysoko na wzgórze, z którego rozciąga się przecudowny widok na bardzo głęboką dolinę. Niektórzy nie mogą oderwać się od telefonu [serdecznie pozdrawiamy Radka :D ],


 albo wykradają batony z kufra.
 

A w tak pięknych okolicznościach przyrody


 i mając przed sobą tak poskręcaną drogę,

  
za sobą zresztą też,

  
warto aby każdy uzupełnił kalorie. Nawet jeśli suchym chlebem i colą ;)


Na mapie widzimy, że niedługo powinniśmy dojechać do jeziora. Parę dni wcześniej bardzo nam je polecano. Czym prędzej więc spieszymy ku niewątpliwej atrakcji, czyli Lacu Rosu - Różowe Jezioro, które okazuje się być zielone :/ Teraz kwitnie, więc jest zielone, a jak przekwitnie, to będzie różowe - ot, jaka logika! Też po rumuńsku zapewne ;)



Lacu Rosu to też ostatni moment na złapanie wdechu przed wjazdem do Wąwozu Bicaz. Ta skała zwiastuje jego bliskość.


Wąwozu nie da się opisać jednym słowem. Trzeba tam po prostu pojechać. Ja dzielę się zdjęciami, bo nawet teraz dech mam zaparty, kiedy myślą wracam do tamtych wspomnień...












Wypada w tym miejscu napisać jeszcze kilka słów o motocyklistach w Rumunii. W Wąwozie Bicaz spotkaliśmy pierwszą grupę turystów na jednośladach, na dodatek z Polski. Poza tym, tylko raz czy dwa zdarzyło nam się zobaczyć jakiegoś przyjezdnego motocyklistę i to w dodatku w jakichś bardziej komercyjnych miejscach. Fakt, że przełom kwietnia i maja to jeszcze nie sezon na tłumne spędy podróżników, ale ilość motocykli ogółem bardzo nas tutaj zaskoczyła. Jest ich mało.
W rozmowie z przemiłym Rumunem [managerem tego pensjonatu w Remetei, który ugościł nas przepyszną kolacją i palinką] dowiedzieliśmy się, iż motocykle są mało popularną rozrywką jego rodaków. Sam ma prawo jazdy, ale nigdy nie kupił motocykla i nie czuje potrzeby jeździć. Wiąże się z tym także brak przyzwyczajenia kierowców samochodów do obecności motocykla na drodze. I to widać. Wyprzedzeni przez jeden motocykl, nagle potrafią dostać małpiego rozumu. Zjeżdżają wprost pod wyprzedzający ich drugi motocykl, albo nagle hamują z piskiem. Zjeżdżanie, żeby ustąpić pasa to święto. Ogólnie, trzeba jeździć tak, jakby się było niewidzialnym, zachowywać ostrożność, nie podjeżdżać zbyt blisko i każdy ciaśniejszy zakręt czytać tak, jakby za sekundę miał się zza niego wyłonić samochód wyrzucony na nasz pas.


Dzień 7. Piatra Neamt - Bistrita

Kolejny piękny dzień. Wbijamy trasę i kolejną serią wyboistych dróg lecimy przez Mołdovę. Na kolejnej już tamie, którą spotykamy w Rumunii, zatrzymujemy się, gdyż jest ogromna. Naszą uwagę przykuwa jednak coś innego. Przyjrzyjcie się zdjęciu poniżej. Te błyszczące punkty to nie słońce odbijające się w tafli jeziora, tylko...plastikowe butelki. Są ich tysiące. Piętrzą się przy brzegu i dryfują tłumnie niesione wieloma prądami akwenu. Okoliczności przyrody są zachwycające. Liczba śmieci w wodzie aż przerasta ludzkie pojęcie.


Jak to Czarek powiedział, "Stig też tam był" ;) 

 



Widoki zapierają dech w piersiach. Rumunia ma potężne płuca. Ma czym oddychać. Przestrzeń, ilość lasów i potężne obszary nie skażone ręką człowieka sprawiały, że wielokrotnie czuliśmy się, jak w środku puszczy.


No i ta linia horyzontu. Wschodnie Karpaty nie przypominają już niczego z polskiego podwórka. To zupełnie nowa jakość, dzięki której ten dzień i podróż przez setki kilometrów gór, wzgórz, skalistych nawisów tuż nad drogą i głębokich dolin, najczęściej w towarzystwie szumiącej obok rzeki, jest dla nas wyjątkowy i wręcz "odsercowy". Moldova to bajka, która dzieje się teraz.




Najchętniej cały czas i co kilka metrów zatrzymywalibyśmy się na postój i zdjęcia. 




Piękny widok? No raczej, jak się dobrze wykadruje. Bo jeśli nie...
 


 ...na pierwszym planie śmieci...


...i gdzie się nie obrócić też masa śmieci :/ Przykro się robi, że Rumuni mają tak piękny kraj, a tak go nie szanują. Często widać pojemniki na odpady, które owszem są opróżniane, ale to, co wala się dookoła nich jest już dla śmieciarzy niewidzialne.



Za to krowy są w Suceavie, czyli kolejnym hrabstwie, przez które jedziemy, nadzwyczaj widzialne na drodze i to w ogromnych ilościach. W czasie, kiedy Cezary po raz kolejny dobiera się do moich kufrów w poszukiwaniu batonów, nadrabiam pewne zaległości.




Postanawiam, że bez udokumentowania żywego transportu mleka poruszającego się zazwyczaj pod prąd i z prędkością minimalną, bez kierunków i w dodatku gubiącego "olej", nie wyjadę z Rumunii. Do spełnienia zadania wybieram ten oto obiekt. Jak widać, potrafi nie tylko walić kupy na drogę ale także całkiem nieźle pozować ;)


O tym, że drogi nas nie rozpieszczają nawet już nie wspominam. Kiedy zaczynamy zbliżać się do Gór Rodniańskich, prędkość przelotowa spada a my znowu stajemy na podnóżkach. Wtedy właśnie rozwiązuje się tajemnica mojego wybitego palca. Jak nic musiałam się uszkodzić o manetkę gazu na którejś fantastycznej dziurze w drodze do Bran. Pozycja dłoni i ból w miejscu urazu [na szczęście nieduży] w czasie jazdy na stojąco wskazuje na to niezbicie.
Jedziemy góra 40km/h. Atrakcje drogowe wzmagają się. No i powoli zaczynamy wjeżdżać w jakieś dzikie rejony.






Za moment nasza podróż zatoczy koło. Powoli opuszczamy Suceavę. Jeszcze tylko piknik pod wiszącą skałą...



i możemy kontynuować jazdę.Granica z Maramureszem to istna przeprawa przez góry. Bardziej szlaki jezdne, które kiedyś były asfaltowe, a teraz straszą nawierzchnią doskonałą do trenowania techniki jazdy w terenie ;) Kolejne kilkadziesiąt kilometrów przejeżdżamy na stojąco. Jesteśmy już tak wyorani, że powoli przestajemy czuć kolana a łydki mamy twarde jak kamienie. Co jakiś czas robimy postój na złapanie oddechu i podziwianie widoków.


Ze wzgórza rozciąga się widok, którego przestrzenność, potęgowana jeno zarysem nitki drogi poniżej, aż zapiera dech w piersiach. I znowu jest cicho.


To, co zastajemy na przejeździe przez Rodnei cieszy nas, ale nie dziwi. Prosta linia przejazdu na mapie, a w rzeczywistości wije się jak język teściowej. Podjazdy i zjazdy, usiąść na tyłku nie można, bo lepiej jednak widzieć w co się wjeżdża no i jednak warunki do siedzenia nie są, więc pykamy te agrafki, czasami redukując nawet do 1 biegu, i z pojedynku z ostrą przeprawą przez góry wychodzimy z wynikiem 1:0. Dla nas :) Startujemy też z nową religią, która opiera się na głębokiej wierze w romans opony z nawierzchnią, prościej mówiąc - w przyczepność. A w razie czego, ze stojaka łatwiej z motocykla "spier***lać" [cytując naszego instruktora od enduro], gdyby jednak uślizg koła był zbyt duży aby relację maszyna - droga utrzymać ;) Przygoda, o jakiej marzyliśmy!




I dlatego jesteśmy zadowoleni. Przed wyjazdem nasłuchaliśmy się o tym, jakie tam są dziurawe drogi i jak jest w związku z tym niebezpiecznie. Wzięliśmy to na klaty i z pełną premedytacją odznaczyliśmy w nawigacji drogi główne, szybkie, itd. I pewnie dzięki temu, mieliśmy okazję zobaczyć Rumunię taką, jaka jest lokalnie. Bez jakichś fajerwerków, ale za to po malowniczych zakątkach. To nie w miastach ludzie nas witali, nie tam machali do nas z taką siłą, że ręce prawie wyskakiwały im z barków i nie tam podchodzili do nas, żeby nas uściskać. Ot tak, po ludzku, z czystej radości spotkania człowieka innego, niż oni. W tych bardzo lokalnych miejscach przekonaliśmy się, że uśmiech jest językiem uniwersalnym i łączy bardziej, niż tysiąc słów. A ze przy okazji najeździliśmy się po dziurach to do całokształtu dochodziła jeszcze frajda. I to jaka!
Dlatego też, szczęśliwi i zadowoleni z drogi przez góry, postanawiamy dać upust tej radości w sposób dobrze znany w naszej rodzinie, zapoczątkowany przez nestora rodu Piotra, a przez nas przejęty i kultywowany z pełną konsekwencją :) Gest "byłem, zobaczyłem, przejechałem".
Piotruś, to dla Ciebie.




Jest pięknie. Zbyt pięknie, żeby opuszczać to miejsce. Chcielibyśmy zostać tu na noc, rozbić namiot, patrzeć w gwiazdy, bo gdzież jest do nich bliżej, niż w górach? Niestety, ganiamy się dzisiaj z deszczem, więc robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcie


i uciekamy do "cywilizacji".
W miejscowości Borsa, takim odpowiedniku naszego Zakopanego, zostajemy zahipnotyzowani przez królową Karpat Wschodnich - wybijającą się ponad dolinę, monstrualną czaszę granitu pokrytego jeszcze w większej części śniegiem - górę Pietrosul [2305m.n.p.m.]. Jest tak tatrzańsko, tak "po domowemu", że jakaś dziwna tęsknota, w akompaniamencie podziwu i oczarowania, nie pozwala nam zdjąć z niej oczu. Nie mamy swojego zdjęcia, dlatego pożyczam jedno z internetu, abyście też mogli tego czaru chociaż odrobinę dostąpić [źródło: https://encrypted-tbn2.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcQEzVLUzyyaj8FtUpN4iVkoM-bQ2lLEPwNlhDhY03lw4bRvV4y8].
 

Jedna góra, tak wielka i piękna i tak blisko, jak na wyciągnięcie ręki. Postanawiam sobie, że muszę tam kiedyś wrócić i wejść na jej szczyt.
Ale nie dziś. Dziś mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do przejechania i na mapie widzimy prostą, niby, drogę. Ale, jak już zdążyliśmy się nauczyć, w Rumunii nie ma tak, żeby było prosto ;) Za chwilę trafiamy więc na kolejne serpentyny :)




Nie jest tu garbato i dziurawo, ale za to specjalizujemy się w wyprzedzaniu tirów. Niestety, pomimo tego, że droga wąska, to najwidoczniej jest to jakiś jedyny w okolicy sensowny łącznik dla transportu przemysłowego. Mało tego, kierowcy dużych ciężarówek osiągają na tej górskiej drodze prędkości wręcz zatrważające. Z przerażeniem obserwujemy pędzącego na nas tira z drewnem zastanawiając się, czy zamiecie nas z pobocza, czy nie.


Fakt, zatrzymaliśmy się trochę za blisko drogi. Ale pobocze też było zagadką. Piaszczyste, przepadające, wygładzone jak żelazkiem. Nasza pierwsza myśl, to lawina. Odruchowo, jak na komendę, obydwoje patrzymy na zbocze po drugiej stronie drogi. Ale nie - las stoi jak stał i ma się doskonale - wybija ponadprzeciętną zielenią. Po wstępnych oględzinach dochodzimy do wniosku, że kiedyś było tu domostwo, a potem nadjechał spychacz i zepchnął cały przybytek w przepaść. Świadczyć o tym może kawał jakiegoś płota wystający z przepraski, albo dachu leżącego gdzieś w dole czy części odzieży walające się w grudach piachu.


A może to tir przywalił w chałupę i ją skasował? Akcja z rozpędzoną ciężarówą, której sami byliśmy świadkami kilka minut wcześniej też mogłaby wchodzić w zakres opcji kalamity tego przybytku. Żartując, że jeszcze chwila a odnajdziemy jakieś zwłoki, wskakujemy na motocykle i pędzimy do Bistrity.
Wjeżdżamy do niej w strugach deszczu. Bardzo długo nie możemy znaleźć noclegu, bo miasto niby nie małe, a pensjonatów i hoteli jak na lekarstwo. Skutkiem tego - zaporowe ceny. Logujemy się więc w pensjonacie ****, za 180Lei za pokój dwuosobowy. I tutaj muszę dopisać coś, czego w Rumunii wręcz nienawidziliśmy. Otóż owszem, Unia i te sprawy, ale zakazu palenia w miejscach publicznych nie ma. Widok gościa, który w jednej ręce trzyma widelec, a w drugiej kiepa i jednocześnie filiżankę z kawą, przyprawia nas o mdłości.
Na zakończenie dnia, naszym co wieczornym już rytuałem, urządzamy jeszcze potop łazienki - kolejna fantastyczna cecha pryszniców w pensjonatach - i kołysani miarowym biciem kropli deszczu o dachówkę, zasypiamy jak dzieci. Po takim dniu pełnym wrażeń i wyzwań, nie przychodzi nam to trudno.


Dzień 8. Bistrita - Satu Mare
Dziś postanawiamy polecieć jak najszybciej do Satu Mare. Wyspać się, odpocząć przed jutrzejszym powrotem do Polski i przebiegiem około 800km. Świadomość, że nasza podróż się kończy, napawa mnie refleksją. Dlatego robię takie oto zdjęcie, mocno symboliczne, że chociaż jeszcze mamy drogę przed sobą do pojechania, to ja już myślami wracam do tego, co za nami...


Po drodze zaliczamy jeszcze prawdziwą gratkę dla lubiących schodzić na kolanko. Sami sobie nie odmawiamy przyjemności troszkę bardziej agresywnej jazdy, bo asfalt gładziutki, czyściutki, suchutki, pasy szerokie na dwupasmówce i ruch dość niewielki. I pomimo tego, ze jedziemy turystycznymi endurakami, to ESA sport automatycznie nawija się pod palec. Załadowani, ale z ogromną chęcią i przyjemnością, niemal przelatujemy kilka kilometrów drogi, przy której Patelnie na Obidowej to taka ot - sznuróweczka. Sprawia nam to niesamowitą radość. Po kilku tysiącach kilometrów dziur, równa droga działa jak cyngiel. Wystarczy go tylko pociągnąć i zaczyna się zabawa.
Po dojeździe do stacji benzynowej nieopodal zeskakujemy z motocykli i jak wariaci zaczynamy oglądać tylne opony. Zamykanie nie jest naszym celem, jazda na kolanie czy dawanie na koło również nie, ale jak jest możliwość ładniejszego pojechania, to czemu nie?

W Satu Mare lądujemy dość wcześnie. Tym razem przeżywamy szok, bo miasto, które przy pierwszej wizycie traktujemy i odbieramy jako brudne i sprawiające wrażenie przedmieść Czernobyla, pokazuje się nam od innej strony. Wystarczy tylko trochę słońca i krótki spacer po okolicy.



To ostatnie popołudnie w Rumunii jest ciepłe, słoneczne i spokojne. Wspominamy, jak pierwszego dnia chodziliśmy po tym mieście lekko wystraszeni, zdystansowani i nieufni. Dziś spacerujemy wśród ludzi odprężeni, uśmiechnięci i bogaci o wiele nowych doświadczeń. 9 dni wystarczyło nam, aby wymazać z podświadomości 30 lat przekonań o tym kraju zaszczepianych w nas przez media i obraz cyganów, których łatwo spotkać w Polsce, ale [i tego wcześniej nie wiedzieliśmy] nie są oni reprezentacją Rumunii jako nacji, kultury czy zwyczajów. To, co wam żebrze na światłach z plastikowym kubkiem w dłoni, to nie Rumun - to cygan. Dziś wiemy, że jest to kraj piękny i taki jeszcze nieskorumpowany zachodnią cywilizacją. Będziemy za nim tęsknić.


Dzień 9. Satu Mare - Warszawa

Wyruszamy skoro świt. Z łezką w oku, bo w Motelu Al Capone żegna nas pan recepcjonista, który również okazuje się być motocyklistą. Około 70 letni mężczyzna, z dumą pokazuje mi na laptopie zdjęcia z żoną, kiedy rok temu na Transalpie robił Transfogarską. Gdy grzejemy motocykle, stoi na tarasie motelu, macha nam ręką i robi nam zdjęcia telefonem komórkowym. Do ostatniej chwili, aż znikamy w bramie, cały czas odprowadza nas wzrokiem. My żegnamy go krótkim klaksonem. To wzruszający moment. Znaliśmy się 10 minut, a żegnaliśmy jak z przyjacielem. Motocykle łączą ludzi, niezależnie od narodowości czy wieku.

Na samym przejściu granicznym, kiedy Cezary kupuje węgierskie winiety, ja smaruję łańcuch. W tym czasie podchodzi do mnie pies. Wygląda...sami zobaczcie.



Natychmiast wyciągam z kufra kanapkę podarowaną mi na drogę przez przemiłego pana recepcjonistę-motocyklistę. Pies pożera ją w całości bez wybrzydzania. Czarek, początkowo odmawia mu swojej kanapki, ale jeden rzut oka na zwierzę wystarczy, aby natychmiast zmienił zdanie. Tym samym, druga porcja ląduje w psim brzuchu. Tłumaczę jeszcze nieszczęśnikowi, że to zaczarowane kanapki, po zjedzeniu których znajdzie dom. Sama chcę wierzyć w to, że to prawda.
Niestety, karma do mnie nie wraca. Chwilę potem, kiedy z próbuję zestawić motocykl z podstawki centralnej, ten leci mi na bok i w rezultacie tracę prawe lusterko. Taki pech i to ostatniego dnia, na samym wylocie. No ale czego nie zdziała power tape? Misterna konstrukcja sprawia, że nawet przy 160km/h nic się nie składa, nie przygina, tylko lekko drga.
Dwanaście godzin później parkujemy motocykle w garażu. I tak kończy się nasza Rumuńska wyrypa po białych drogach. Przywieźliśmy ze sobą dużo więcej bagażu, niż zabraliśmy - wspomnienia, doświadczenie, zdjęcia, radość. I zmęczenie. Dużo pozytywnego zmęczenia. No i apetyt na więcej, na kolejną przygodę. Gdzie? Czas pokaże.


7 komentarzy:

  1. Pozytywnie. Może i mnie ruszy i sam na motór wsiądę :) Aczkolwiek przeraża mnie nieco fakt, że bardziej ci napotkani interesują się maszyną niż człowiekiem. Płynę sobie starym pontonem, wiosłuję, i nie zawsze mnie pozdrawiają. Czasem słyszę " ty, kurwa, spierdalaj z tym pęcherzem", i bywało że mnie wędkarze w nocy łódką ganiali, i kłusownicy nad ranem, strzelali do mnie z procy i wiatrówki, po wiejskiej zabawie. Bywało jedna też miło, nie rezygnuję :) Tym razem uzbroiłem się w foto i obejrzysz niebawem. A poza tym bardzo fajnie podzielić się z innymi i dzięki, to pobudza wyobraźnię !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno motocykl jest dla wielu ludzi atrakcją. Ale nie byliśmy mijani jedynie z otwartymi ustami i spojrzeniami pełnymi podziwu dla maszyn. Bardziej wszystkich dziwiło, że ja taka mała a taki duży motocykl ;)

      Sławku. Czekam w takim razie na jakieś zdjęcia od Ciebie. Chętnie zobaczę to, czym Ty będziesz chciał się podzielić :)

      Usuń
  2. niesamowita wyprawa w wyobrazni. Dzięki Asia :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo proszę. Cieszę się, a zupełnie się tego nie spodziewałam, że ta relacja ma tak pozytywny odbiór :) Bardzo dziękujemy za miłe słowa :)

      Usuń
  3. Oczami wyobraźni byłem tam z Wami :)
    Świetna relacja, zdjęcia fantastyczne, będę tutaj zaglądał częściej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krzysiu. Masz motocykl, masz chęci - czegóż trzeba więcej? :)

      Usuń
  4. I to jest relacja :)

    OdpowiedzUsuń