piątek, 9 grudnia 2016

Ruta MotoEspaña 2016 - początek SPIS DNI

Kolejny rok - kolejne motowyzwanie. Tym razem miało być ciepło, smacznie i kolorowo. Miało być flamenco, południowe klimaty, palmy... Jak zwykle miały być kręte drogi, górskie przejazdy i setki kilometrów dziennie do pyknięcia.

Wszystko to zrealizowaliśmy. A nawet dużo więcej :)

Zabieram się wreszcie do spisywania wspomnień, tras i przydatnych informacji. Postaram się jak najbardziej się streszczać ;) żeby znowu godzinami nie trzymać Was przed monitorem.

A dla łatwiejszej nawigacji po naszej przygodzie i, ze względu na ilość posiadanego materiału do zamieszczenia z każdego dnia, w celu uniknięcia sytuacji, w której strona będzie się Wam ładować godzinami [zwłaszcza na urządzeniach mobilnych], postanowiłam wypuścić opowieść o Hiszpanii w odcinkach, ze spisem treści, który znajdziecie poniżej, a klikając w poszczególny etap wycieczki natychmiast zostaniecie przekierowani na stronę z opowieścią i relacją foto/video :)

SPIS DNI:

1.2.3 - Ruta MotoEspaña - początek

4. Barcelona - Albarracín "Hiszpania w pigułce, czyli co kryje południowy Aragón"
5. Albarracín - Ruidera "Przez hiszpański Meksyk, czyli z wizytą w Castilla-La Mancha"
6. Ruidera - Trevélez "Mała Arizona, czyli o tym, jak powitała nas Andaluzja"
7. Trevélez - Ronda "Droga do nieba, czyli andaluzyjscy szybcy i wściekli"
8. Ronda - San Fernando [Cadíz] "Gibraltarski Filar Herkulesa, czyli podróż na koniec świata"
9. San Fernando - Salamanca "Wielka równina Extremadury, czyli nie ma o czym gadać"
10. Salamanca - Santiago de Compostela "El Camino DO Santiago brzegiem wąwozu, czyli zdobywcy motocyklowej muszli"
11. Santiago de Compostela - Ribadeo "O czym wieją wiatry zachodu, czyli co nas spotkało na Costa da Morte"
12. Ribadeo - Santander "Picos de Europa, czyli o tym, jak przełknąć gorycz porażki"
13. Santander - Jaca "Ramię w ramię z Atlantykiem i pierwszy etap pirenejski"
14. Jaca - Barcelona "Drugi etap pirenejski i poszukiwanie zaginionych szutrów"
15. Barcelona "Jeden dzień to za mało"
16,17,18 - Ruta MotoEspaña - koniec

Życzę udanej podróży :)

czwartek, 2 czerwca 2016

Saksońska draka, czyli długi weekend dla Warszawiaka po Szwajcarsku podawany na czeskim knedliczku.


Znów w drodze. A raczej - wreszcie. Bo sezon już dawno się rozpoczął, a dla nas to dopiero pierwsze dłuższe kilometry w tym roku i kilka dni w drodze.
Poza tym, wycieczka, którą zaplanowaliśmy na bożocielny weekend, to był także festiwal pierwszych razów, bo:
a. po raz pierwszy zdecydowaliśmy się nie tylko na samą jazdę po fajnych drogach dla przyjemności, ale raczej na jazdę od punktu do punktu, gdzie postanowiliśmy coś (i tu uwaga, bo wpada nowe słowo) "zwiedzić",
b. atrakcje wybrane zostały przez Cezarego,
c. nasza dwójka zamieniła się w trójkę, czyli przełamaliśmy daleko i szybkobieżny duet.
Rozwinięcie punktów a i b w dalszej opowieści ;)

Wybór destynacji był prosty, gdyż już od jakiegoś czasu miałam na oku Czeską i Saksońską Szwajcarię. (Wyjaśnienie punktu b). Cezary zabrał się za poszukiwanie w sieci informacji na temat ciekawych dróg, czy miejsc wartych zobaczenia. Do wykorzystania mieliśmy cztery dni, które postanowiliśmy przeznaczyć na niewymagającą wycieczkę. I w związku z tym, w naszych głowach zrodził się kolejny plan (wyjaśnienie punktu c) - poszerzenie grupy. Na dwa dni przed wyjazdem zadzwoniliśmy do Artura, który rok wcześniej zaopatrzył się w DLa 650 i z którym czasami lataliśmy wokół komina. Pomyśleliśmy, że będzie to dla niego idealna szansa na rozpoczęcie przygody z wyjazdami motocyklowymi.

CZWARTEK

Nasza propozycja została przyjęta przez Artura bardzo entuzjastycznie, skutkiem czego w czwartek z rana trzy motocykle wyruszyły w kierunku Wrocławia S8ką.

Pierwszy dłuższy przystanek robimy dopiero w Kostomłotach, kiedy to opuszczamy A4 i zjeżdżamy na 5 w kierunku Lubawki. Dla mnie osobiście, wjazd na tą konkretną drogę jest ogromną radością, gdyż kocham Dolny Śląsk, a okolice Kamiennej Góry i Kotlinę Jeleniogórską najbardziej. Humory dopisują, bo i pogoda, która wcześniej nieco nam marudziła nad głowami, postanowiła zmienić oblicze na pogodniejsze. Perspektywa deszczu została rozdmuchana przez wiatr.




Artur ma w Karpaczu rodzinę, dlatego to miejsce (znów ku mojej osobistej, ogromnej uciesze) wybieramy na nocleg. Stamtąd będziemy mieć też bardzo przyjemną drogę, i fenomenalną na rozgrzewkę dla nowicjusza, do Czech i dalej ku kolejnym atrakcjom.




PIĄTEK

Plan na ten dzień jest następujący:
- lecimy do Czech,
- zahaczamy o Pekelne Doly,
- skalny zamek w Sloup,
- i Pańską Skałę,
- po czym lądujemy na kempingu w Jetrichovicach.

Szalenie proste! A więc, jedziemy.

Wszystkim, którzy tego jeszcze nie zrobili, polecam taki przejazd z Karpacza do Jakuszyc: Miłków, Sosnówka, Sobieszów, Jagniątków, Michałowice, Szklarska Poręba, Jakuszyce.
UWAGA!!! Na odcinek Jagniątków-Michałowice należy zjechać z drogi 366 w lewo! Zobrazowane jest to na mapce.

Plusy? Widoki. Początkowo, po minięciu Miłkowa, otwiera się przed nami panorama Karkonoszy - widok, który nikogo nie pozostawi obojętnym. Droga nie jest prosta jak drut, dlatego można się delikatnie rozgrzać przed wjazdem na odcinek Jagniątków - Michałowice, gdzie czekają na nas fajne zakręty. Tu możemy nieco pogonić, ale prawdziwa frajda zaczyna się, kiedy zjedziemy na 3 z Jeleniej Góry do Jakuszyc. Szybkie, szerokie winkle po pięknym asfalcie, słynny Zakręt Śmierci i Wodospad Szklarki czekający nas po lewej to niewątpliwe atrakcje tego odcinka.
Minusem jest ruch na 3ce :/ Jeśli uda nam się lecieć rano, to żadne zawalidrogi nam nie grożą. Ale jest to dość uczęszczana trasa, zwłaszcza w godzinach od 10-20, więc warto mieć się tam na baczności.
UWAGA!!! Jest to odcinek bardzo popularny wśród motocyklistów (podobnie jak Jagniątków - Michałowice) dlatego możemy się spodziewać jednośladów ścinających zakręty lub wyprzedzających na zakrętach, co zdarza się bardzo często. Dlatego zalecam szeroko pojętą ostrożność i trzymanie się prawej strony pasa w ciasnych i niewidocznych zakrętach.

Istnieje również druga opcja przejazdu, ale ja nie jestem jej fanką, gdyż wiedzie ona głównie przez las i, o ile ciekawa, bo umiarkowanie kręta, to pozbawia nas widoków. Ale, dla chętnych, podaję jej przebieg.
Jedziemy w górę Karpacza (główną drogą, do Wangu) i dalej cały czas po pierwszeństwie zjeżdżamy 15km w dół przez Bierutowice i Przesiekę aż do Podgórzyna, gdzie wlatujemy na drogę 366, jedziemy na Sobieszów i dalej j/w.



Jeśli ktoś będzie miał chęć, to warto, już za Szklarską, zatrzymać się na dużym parkingu zaraz po minięciu Kruczych Skał (nie da się ich nie zobaczyć - goła, wysoka granitowa ściana po lewej ręce) i mostu na rzece Kamienna, zjechać na parking i podejść 1,5km w górę (około 25 minut na nogach wolnym spacerem), aby zobaczyć Wodospad Kamieńczyk. Po uiszczeniu opłaty można zejść schodami w dół i popatrzeć na spadające z 27 metrów kaskady górskiej wody. Dodatkowe wrażenie robi wąwóz, którego dnem spływa Kamienna - wąski, 30 metrowy rów wybity przez wodę w litej skale. Widok wart jest zachodu i podejścia!!!

Jesteśmy w Jakuszycach. Kto nie ma koron, niech tu zakupi, albo zaopatrzy się w nie wcześniej. W Czechach lepiej płacić koronami, bo przy opcjonalnym szastaniu Euro może nas spotkać przelicznik po żydowskim kursie.
A teraz lecimy na Liberec. Tutaj możliwości są nieograniczone. Można jechać cały czas główną, śliczną drogą przez Harrachov, Tanvald i Jablonec nad Nysą, albo wyłączyć w GPS główne drogi i puścić się wąskimi, krętymi przecinkami na jedno auto i tak bujając się dojechać do Liberca. My właśnie tak uczyniliśmy. Jeśli też wybierzecie tę opcję, to miejcie na uwadze wszechobecny żwir w większej lub mniejszej ilości. A kraina jest piękna :) Zielona, soczysta, pachnąca... Chce się jechać!!!


Mijamy Liberec. Pierwszym punktem naszej wycieczki (i tu wyjaśnienie punktu c) są Pekelne Doly. Je po prostu trzeba zobaczyć! Piaskowa skała, którą zaadoptował czeski klub motocyklowy Pielekne Doły i dostosował do swoich potrzeb, jako miejsce spotkań. Główną charakterystyką tego miejsca jest to, że droga nie kończy się wraz z ostrym podjazdem pod skałę. Nie musimy zsiadać z motocykla, żeby podejść do baru, czy obejrzeć jaskinię. Bo do niej można wjechać :) Po wymalowanych pasach można pokluczyć po kilku salach, zaparkować przy kanapach, czy po prostu dla funu pokręcić się w kółko dookoła piaskowych filarów. Oczywiście przy zachowaniu ostrożności, gdyż oświetlenia tam nie ma. Ciemność i głośność, gdyż - jeśli słyszeliście kiedyś motocykl w zamkniętym garażu, to było NIC :D Tam akustyka jest taka, że wystarczy jeden motocykl, żeby pękały bębenki. Dlatego właśnie, chcemy tego wszystkiego doświadczyć osobiście :)
Mapka pokazuje opcję dojazdu drogą główną, ale znowu można poszaleć i pojechać bokami :)


Udajemy się więc do Lindavy (adres: Lindava 315), co wcale nie jest aż taką prostą sprawą. W GPS wariuje, my w lesie, psy jakieś szczekają, a jaskini nie ma. Mekka czeskich motocyklistów podobno, a tu dupa zbita - nic nie warczy, płasko...
Ratuje nas internet Artura. Google szybko ukazują prawdę o naszym położeniu i wskazują właściwą drogę. Problemem jest jednak to, że dojazd i tak nie jest łatwy, bo nie ma żadnych znaków, które by na Piekielne Doły prowadziły, a i mapa googli jest mało dokładna wskazując jedną nitkę w miarę prostej drogi, gdy w rzeczywistości lądujemy na paru skrzyżowaniach i niekoniecznie wiadomo, czy to główna, czy podporządkowana, jechać w lewo czy w prawo...? A ludzi tam uświadczyć ciężko, bo to głęboka prowincja, parę domów na krzyż. No ale jedziemy. I dojeżdżamy :)

Najpierw ostro pod górę po betonowych płytach, a potem już objazdówka. W roli głównej: Cezary.





I jeszcze ujęcia z naszej strony :) Wjazd smoka...


I smoka tegoż również wyjazd ;)




Całe miejsce wygląda tak:





Motocyklistów jest tam chmara. Nie ma jakichś podziałów na typ jednośladu. Są turystyki, enduro, kosiarki vel. plastiki, cruisery, choppery... Hulaj dusza! Tu każdy motocyklista jest bratem, niezależnie, co dosiada.


Tutaj było małe zamieszanie, bo okazało się, że było też przestawienie i wszyscy musieli pomagać "wzrokowo" w rozpakowywaniu pewnej składanki, do której doprowadził motocyklista z Niemiec urządzając..... domino ze stojących równiutko, jeden obok drugiego, motocykli. 5 sztuk poszłooooo!!! na boczek w akompaniamencie przerażonych spojrzeń i łapania się za głowy. Gdyby miały po 4 kółka, to by się się zdarzyło.. ;) ale nie mają!!! I chwała im za to ;) Co ma wisieć, nie utonie, a motocykl nie quad - do pionu dąży tylko jak ma ciąg. Bez tego ciągnie do gleby. End of story ;)
Uczciliśmy to wydarzenie nie gapieniem się i nie robieniem zdjęć nieszczęśnikom podnoszącym swoje maszyny. Jakąś kulturę trzeba mieć.



Pomimo ogólnego zachwytu nad tym miejscem, na sofach nie odważyliśmy się usiąść...


W środku bar, głośna muzyka. Huk niesamowity, bo każdy przejeżdżający motocykl w miejscu o takiej akustyce, po prostu rozwalał uszy i trepanował czaszkę aż do pnia mózgu! Byli też tacy, co i gumę sobie spalili, co połączone z ogólnym zawisem ciężkiej chmury spalin powodował sufokatywną mieszankę, przed którą lepiej było albo uciekać, albo zabezpieczać się tak jak Cezar na zdjęciu poniżej :)












Nie da się tam pojechać, objechać jaskini i wyjechać zaraz w dalszą drogę. Ten klimat trzyma w kleszczach i trzeba zrobić tam sobie dłuższy przystanek. My, jak zwykle, zamiast piwa w barze ;) zaopatrujemy się w pamiątki - bez naszywek i naklejek ani rusz! Można tutaj również urządzić sobie popas, co czynimy, aby nabrać sił do dalszej jazdy.

Ale czas w miejscu nie stoi. Mamy jeszcze dwie atrakcje do zaliczenia, więc ruszamy w drogę. Kolejny przystanek: Sloup. Jedyne 9km, ale na tej drodze po raz pierwszy spotykamy się z przepięknymi, czeskimi piaskowcami. De facto na tej drodze zaczyna się nasza mała saksońska przygoda.


Delikatnie wijąc się, droga biegnie piękną, zieloną krainą. Po prawej możemy podziwiać skupiska piaskowych turni, a także piękny, wykuty w skale amfiteatr ze sceną i widownią.

Zamek w Sloup jest jednym z najbardziej urokliwych, jakie widziałam w życiu. Zbudowany w XIIIw. pełnił rolę średniowiecznej warowni obronnej i poprzez wieki rozbudowywał się aż do obecnego kształtu. Jest to wspaniały przykład tego, jak człowiek podporządkował sobie i wykorzystał do własnych celów to, co stworzyła Natura. Zobaczycie to, jak ze skalnych rozpadlin można było zrobić zasobnik na zboże a z jamy z naturalnym oknem barokową kaplicę. Duża ilość schodów koniecznych do pokonania całej fortecy powoduje, że można się nieco zagotować, zwłaszcza w motocyklowym opierunku, dlatego około godzinna wycieczka może dość "odwodnić" dzielnych rajderów ;)


























poniedziałek, 16 maja 2016

DZIEŃ 1: Kierunek - Szwecja


"Ja jestem drogą.
Ja wyznaczam szlaki.
Nic mi się nie przytrafia...
To ja się dzieję."
Denis Johnsos

                                                                                                                              (przekład: Asia Cuper)

PRZEZ (NIE TAK) WIELKĄ WODĘ

Ku Północy ruszamy około południa, 2 lipca 2015 roku. Dzień zapowiada się bajecznie. Jest ciepło i słonecznie. Dobre dobrego początki!

Pierwszy przystanek czeka nas o 21:30, kiedy to zajedziemy do portu w Gdyni i zaparkujemy nasze motocykle na promie linii Stena i odpłyniemy do Karlskrona w Szwecji. Wszystko pięknie, ładnie. Z małym "ale" - ja panicznie boję się wielkiej wody. Jeden jedyny raz, kiedy miałam do czynienia z Bałtykiem, był w dzieciństwie i przez cały czas trwania rejsu na Westerplatte oglądałam dno... torebki na treść żołądkową. Inny przypadek to Morze Śródziemne i sytuacja, w której metr od brzegu nakryłam się pontonem i, z uwagi na skaliste i śliskie dno, nie mogłam się spod niego podnieść dłuższą chwilę walcząc o to, żeby się nie utopić. Woda to wróg. Koniec kropka.
Ale do Szwecji trzeba się jakoś dostać. Lądem? Za długo. Powietrzem? Nierealne. Woda jest jedyną słuszną opcją w naszym scenariuszu. I konieczną, ponieważ w samej Norwegii czekają nas krótsze i dłuższe przeprawy po fiordach i nawet oceanie!! Warto więc zacząć od wysokiego konia. A wygrywa ten, kto się nie poddaje.

Dziś mamy do przejechania tylko 430km. W dodatku szybkimi drogami. Na rozgrzewkę jak znalazł.  Pakujemy więc manatki na motocykle i jesteśmy gotowi do drogi. No...prawie gotowi. Cezary jednym przyciskiem reguluje zawieszenie w swojej katedrze. Ja dochodzę do wniosku, że wcale nie mam aż takiego obciążenia, żebym musiała czepiać się sprężyny. Jakiż to był błąd!

W trasie szybko okazuje się, że 160km/h jest to prędkość nieosiągalna z ładunkiem, jaki wiozę. Że załadowany kuframi bocznymi motocyklem buja w zakrętach - żadna nowość, ale żeby łapać bujankę przy jeździe na wprost? No i gdzie ta moc mojej BMki? Przecież nie może być, żeby jedzenie na 17 dni w postaci pełnego wyżywienia (puszki, liofilizaty, wody ze 3 butle 1,5 litra, zupki chińskie - obowiązkowa wyjazdowa "żywność ratująca życie", wszystko dookoła tego i nawet dwie flaszki ketchupu Helmann's), cała jedzeniowa impreza kempingowa i wiele innych skarbów upchanych w bocznych kufrach po 18 kilo każdy, plus torba bytowa za plecami i pełny, ciężki jak piorun jasny z rozbłyskiem kufer centralny, ważyły tyle, co pasażer! Tak sobie liczę, łykając kilometry.
Więc cisnę 160. Buja. Cezary też mówi, że go buja - w sumie on wiezie niewiele mniej w kufrach i cały sprzęt sypialniany na biwak. Cisnę 150 - buja. No nie da się. Zakładamy więc górną granicę 140km/h na szybkich drogach. Dla bezpieczeństwa. To najważniejsze. No i teraz jakoś się jedzie :)

21.30 zbliża się nieubłaganie.
Ciśnienie mi się podnosi, nogi miękną, ręce drżą... W gdyńskim porcie czekamy ponad godzinę w kolejce dla motocykli. Jest ich z 15 o różnych markach i typach. Wreszcie nasz prom przypływa, wyładowuje pasażerów i zabiera nas na pokład.




Wypływamy nieco opóźnieni. Szybciutko lokujemy się w kajucie i wychodzimy na górę pożegnać się z Polską.




Przygoda zaczyna się na dobre wraz z zachodzącym słońcem i lądem znikającym gdzieś za horyzontem. Jest po prostu pięknie.


Morze spokojne, wiatr w umiarkowanym stopniu urywa głowę, a my albo spacerujemy po pokładach albo leżymy na leżakach i patrzymy na z wolna pojawiające się na granatowym niebie gwiazdy.



Dużo czasu spędzamy też z Andrzejem, motocyklistą z Łomży, który już od wielu lat mieszka wraz z rodziną w Norwegii. Opowiada nam o tym kraju i panujących w nim zwyczajach. Nas, oczywiście, najbardziej interesują rzeczy związane z warunkami drogowymi, policją, przestrzeganiu przepisów, mandatami, opłatami za przejazdy itd. Szybko jednak poznajemy Norwegię oczami imigranta ekonomicznego. Obalania faktów i mitów nie ma końca. Moje wyobrażenie o Norwegach też lekko się przemeblowuje. Z przewodnika dowiedziałam się, że są to ludzie otwarci na przyjezdnych i turystów, zawsze chętni do pomocy, szczęśliwi, aktywni fizycznie i żyjący na bardzo dobrym poziomie. Andrzej burzy dość znacznie ten wyidealizowany obraz. Opowiada o stosunku norweskich pracodawców do pracowników z innych krajów, o tym, jak wyglądają norweskie rodziny i jak, de facto, trudne jest życie w tym pięknym, skandynawskim kraju. Oczy mamy jak złotówki ze zdziwienia. Był to jednak tylko wstęp do zmiany obrazka definiującego ludzi zamieszkujących norweskie królestwo. I myślenia o Norwegii jak o finansowym raju.

Ale to, co mówi Andrzej, nie zmienia w żadnym stopniu naszych planów. Tym bardziej jesteśmy ciekawi tego, co nas czeka. Ja nawet odczuwam przyjemność z przebywania na pełnym morzu. Prawdę mówiąc...zaczyna mi się to podobać :) Oprócz cen, oczywiście, bo zderzenie z nimi w sklepie na promie jest jak spotkanie z pędzącą bez hamulców ciężarówką. Za małe piwko i malutkie Toblerone płacimy kwotę bardziej słoną, niż woda w Bałtyku ;) Uwierzycie, że na zdjęciu poniżej trzymam w rękach 60zł? Ja też bym nie uwierzyła... ;)


Ale piwo jest pyszne. Po kilku łykach, w chwili gdy zalegam na swojej "koi", stwierdzam, że fajne to pływanie :) Takie pierwotne. Jest sobie mały, bezbronny człowiek a dookoła niego długo, długo nic...

Jeszcze bardziej podoba mi się, kiedy rankiem następnego dnia, już o szóstej, budzę się i podnoszę zasłonę okna naszej kajuty. Widok jest wręcz nieziemski.




Jak okiem sięgnąć, woda i tylko woda. Lampa totalna, ani jednej chmurki. Chce mi się płakać z radości. To takie nowe uczucie, zupełnie inna jakość dla kogoś, kto albo otoczony jest ciągle przez wysokie budynki, masy ludzi czy wysokie góry. A tu nagle...nic.
Oczarowani tym pięknym, zapowiadającym dobre warunki do jazdy dniem, spędzamy dłuższą chwilę delektując się widokami i przestrzenią.






Dokładnie o 9 rano, 3 lipca, zjeżdżamy z promu. Tutaj rozstajemy się z Andrzejem (zdjęcie na dole), który serdecznie zaprasza nas w odwiedziny do swojego domu, jeśli pozwoli nam na to czas i trasa. Wymieniamy się numerami telefonów, żegnamy się życząc sobie wzajemnie powodzenia i bezpiecznej drogi i rozjeżdżamy ku własnym celom.
Andrzej bardzo kibicuje naszej podróży. Od dawna marzy o dojechaniu na NordKapp. Jednak warunki finansowe nie pozwalają mu póki co zrealizować tego marzenia. Mamy ogromną nadzieję, że któregoś dnia uda mu się zobaczyć słońce o północy :) Trzymamy kciuki!!!



Pełni dobrych myśli i otwarci na nowe wyzwania nakręcamy nasze pierwsze kilometry po Szwecji.
Północ jest coraz bliżej. Ale o tym w kolejnym odcinku... :)























poniedziałek, 1 lutego 2016

Nie tylko NordKapp. Wstęp.

"[...]W symbolice przygodowej są jeszcze dwa kierunki. Oto ich znaczenie: iść ku północy, to podejmować wyzwanie, sprawdzać własną siłę. Iść na południe to z kolei poszukiwać odpoczynku i ukojenia."
B. Weber, Imperium Mrówek II - Dzień Mrówek

WSTĘP

Kto nie marzy o przełamaniu codziennej rutyny i przeżyciu wspaniałej przygody? Ziemia nie jest planetą zamieszkałą przez istoty, które nie sięgają myślą daleko poza granice miejsca swojego pobytu. Gdyby nie ludzka potrzeba eksploracji, doświadczania i odkrywania nieznanego, bylibyśmy biedni i nieświadomi - pozbawieni wspomnień, wyobrażenia o cudzie, jakim jest każdy centymetr tego świata - i jak my możemy się w nim odnaleźć.
Możemy więc albo czerpać z doświadczenia innych ludzi, albo sami zacząć doświadczać.

Jaka jest różnica pomiędzy przeżywaniem poprzez słuchanie, oglądanie zdjęć, czy filmów dokumentalnych a empirycznym doświadczaniem świata? Czy można "na sucho" i "na odległość" w pełni zaspokoić ludzką ciekawość? Czy po przeczytaniu tysięcy przewodników o jakimś miejscu można stwierdzić: "Znam je co do joty"? Czy po zapoznaniu się z tysiącem zdjęć jakiegoś miasta możemy mieć pewność, że gdy kiedyś wreszcie się w nim znajdziemy, to się nie zgubimy?

Nie.

Ale można się zarazić. Pozytywnie i całym sobą zapragnąć dotknąć czegoś osobiście, wejść o własnych siłach na jakiś szczyt, na własne oczy zobaczyć zorzę polarną czy stanąć nad Niagarą. To wtedy popularne i oklepane obrazy nabierają prawdziwego wymiaru. Wtedy obrazy wpadają do całkiem innej szuflady naszej pamięci wypełnionej głosami, zapachami, wiatrem. Gdziekolwiek się z nimi w przyszłości spotkamy, przywołana zostanie cała feria wspomnień związanych z tamtym doświadczeniem. Tylko wtedy będziemy mogli powiedzieć, że tam byliśmy, że coś widzieliśmy, albo coś zrobiliśmy.

Albo przejechaliśmy! I o tym będzie ta opowieść. O drodze, motocyklach, ludziach i miejscach znanych bardzo, mniej i pewnie wcale.

CZĄSTKI ELEMENTARNE

Mało nam. Zawsze. Bo co z tego, że ktoś fajnie o czymś poopowiada, pokaże zdjęcia i kilka filmików nagranych z drogi? Ciągnie nas do osobistego spotkania ze światem. I wszystko, co się na to składa, musimy zważyć na swoich barkach. Dlatego latem 2015 roku postawiliśmy na ciężki kaliber wyzwania - północ Europy, a konkretnie - najdalsza północ.

A cząstki elementarne naszej przygody, to cztery ważne elementy: dwoje ludzi i dwa motocykle. Jak zwykle, dosiadamy (ja) BMW F700GS i (Cezary) BMW R1200GS.


PLAN

NordKapp od samego początku miał być miejscem inaugurującym naszą wyprawę. Chcieliśmy zobaczyć całą Norwegię, a nie ograniczyć się do Przylądka Północnego, Drabiny Troli i Lofotów. Zrezygnowaliśmy też z najbardziej typowej drogi dla polskich motocyklistów odbywających tę trasę, czyli odrzuciliśmy wycieczkę dookoła basenu Morza Bałtyckiego z dojazdem na NordKapp przez Estonię. Dlatego też z tak wielkim uporem poprawiałam Cezarego, kiedy na pytanie o nasze wyjazdowe plany odpowiadał, że jedziemy na NordKapp.
- Nie tylko NordKapp. Jedziemy do Norwegii.

Ale taką wyprawę trzeba najpierw dobrze zaplanować. Najlepiej zacząć od zakupu przewodnika, pożyczeniu kilku kolejnych oraz posiłkowaniem się internetem. No i czas - miesiąc na dobre planowanie, to gwarant dobrego przygotowania - w naszym przypadku wyglądało to właśnie tak.

Zasiadłam więc, równo na miesiąc przez naszym wyjazdem, z pierwszym przewodnikiem w dłoni. 
"Norwegia", wydawnictwa ExpressMap, nie należy do tanich - 100zł to cena raczej zaporowa, ale po kilkunastu minutach spędzonych w Empiku na przeglądaniu stron, zdecydowaliśmy się na zakup. Bardzo dużym plusem jest też załączona mapa a jej forma - bajka! Ofoliowana, z oddzielnymi sekcjami, dzięki czemu w wygodny sposób da się ją składać we wszystkie strony w najróżniejszych konfiguracjach. Przydała się doskonale. Zaopatrzona w kolorowe pisaki, samoprzylepne karteczki, nożyczki, taśmę klejącą i dobrą kawę przystąpiłam do najtrudniejszej części przygotowań - PLANOWANIA TRASY.
Z czasem punktów na mapie przybywało. Południowa Norwegia obrastała we fruwające piórka żółtych karteczek. Na jednych tylko informacja o atrakcji, na innych wykrzyknik, jeszcze inne z gwiazdką - te miejsca obowiązkowo trzeba odwiedzić.



A im bardziej poznawałam mnogość turystycznego bogactwa Norwegii, tym bardziej nabierałam przekonania, że NordKapp to będzie dopiero początek wspaniałej przygody!

Po około dwóch tygodniach mapa była już uklejona, ile wlezie :) Ja sama byłam uzbrojona w wiele przydatnych informacji praktycznych, ale nie był to jeszcze koniec operacji przewodnikowych. Żeby niczego nie pominąć, sięgnęłam po kolejne dwa przewodniki - tym razem pożyczone. Uzupełnienia wiedzy dokonywałam ze "Skandynawią" Pascala (wielkie dzięki dla Kasi Olechnowicz) i "Skandynawią" Baedekera (wielkie dzięki dla naszego Piotrusia). Parę karteczek zasiliło mapę :)

"Apetyt rośnie w miarę jedzenia." Jakież prawdziwe to powiedzenie!! Kiedy machałam tą dwustronną, norweską biedronką z niesymetrycznymi, żółtymi kropkami w jakieś pomarańczowe mazaje - już jechałam - oczami po mapie. Trasa sama rysowała się wzdłuż naklejek, należało ją tylko uszczegółowić. I tutaj z pomocą przyszły mi mapy z Googla. Kartki przyjęły kolor zieleni, zapełniły je cyfry z numerami dróg. Każda zmiana kierunku jazdy to kolejna karteczka.
W  ruch poszła też wyszukiwarka. Bo z góry chciałam przygotować również informacje szczegółowe różnej maści, takie jak na przykład mieć czarno na białym wypisane aktualne godziny kursowania promów - a to bardzo ważne, jeśli ma się określoną ilość dni na podróż i setki kilometrów do przejechania dziennie. W takiej sytuacji, lepiej być gotowym awansem, bo każda czasowa obsuwa może mieć później swoje konsekwencje w dalszej podróży. Pieniądze też warto zaplanować, dlatego zależało mi na zorientowaniu się, gdzie i jakie koszty będziemy musieli ponieść na naszej trasie w ramach opłat dodatkowych za tunele, wejściówki, wjazdówki czy promy. Maile z zapytaniami o aktualne opłaty fruwały w przestrzeni jak białe gołębie, spływały wiadomości, cenniki lądowały na mapie. Jak dotąd, doskonale!

Przy szczegółowym oznaczaniu trasy, swoje miejsce znalazły też różowe trójkąciki - kempingi - co miało nam ułatwić poszukiwanie miejsc na nocleg. I tutaj straciłam trochę czasu. Ale o tym napiszę w dalszej części relacji.

Końcowy efekt przygotowania mapy przedstawiał się tak:






Prawie 10.000 kilometrów do zrobienia. Część norweska to podróż "Północ-Południe" - od Przylądka Północnego, aż po sam Przylądek Południowy. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z opisem takiego przedsięwzięcia, ani nie korzystałam z kalek z innych wyjazdów przy wyborze dróg, czy miejsc do przejechania punkt po punkcie. Oczywiście część z nich będzie Wam znana [z nazwy, opisów, czy własnych dokonań], ale jestem przekonana, że uda się nam Was czymś zaskoczyć :) I może zechcecie włączyć te miejsca na listę punktów koniecznych do objechania na motocyklu w Norwegii.

Kończąc pracę z planowaniem trasy, robię sobie jeszcze szczegółową ściągawkę z przebiegu drogi. Nie mam GPSa, a lubimy się z Cezarym pozmieniać na prowadzeniu, więc również muszę mieć jakąś informację o przebiegu drogi. Jak blondynka ;) wypisuję więc z jakiej drogi zjechać w prawo albo lewo w jaką po tylu a tylu kilometrach, albo że na rondzie trzeci czy drugi zjazd... policzone co do metra - oczywiście google maps robią robotę - nie zgubię się ;) Pokazuję Wam tylko fragment, ale lista była bardzo długa.



Trzeba to wszystko jeszcze podzielić na dni. Mamy ich do dyspozycji 17. No i tutaj zaczynają się schody. Bo albo dni są pełne ciekawych rzeczy do przejechania, gdzie warto się zatrzymać, albo znowu setki kilometrów samej jazdy po "terenach jałowych". Po wielu godzinach spinania trasy klamrami, które i tak w pewnym miejscu puszczały, poddajemy się i zakładamy dobowy limit kilometrów - 500km dziennie, zaczynając od NordKappu. Jak zrobiliśmy pierwsze 3 dni w drodze na Przylądek Północny opiszę w dalszej części.

DOPEŁNIENIE CAŁOŚCI

Trasa to nie wszystko. Każdy motocyklista to wie. Trzeba się jeszcze niemało nalatać, nazałatwiać, nawydawać pieniędzy ;) i trzymać rękę na pulsie, aby w ferworze przygotowań nic gdzieś nie umknęło. Dlatego, w międzyczasie, popełniamy inne czynności przygotowawcze:
- zmieniamy opony na absolutne nówki,
- robimy przeglądy motocykli - nasi chłopcy z Prestige Serwis w Kruszewie [gm. Tarczyn] dopieszczają nam maszyny,
- wykupujemy ubezpieczenie turystyczne,
- wymieniamy walutę - warto mieć ze sobą 3 rodzaje - korony norweskie, szwedzkie i Euro,
- kupujemy jedzenie,
- bukujemy prom do Szwecji,
- przygotowujemy cały niezbędny sprzęt biwakowy,
- nabywamy też opaski na oczy - białe noce mogą być przecież uciążliwe w namiocie,
- aktualizujemy mapę w nawigacji,
- pożyczamy kamery - i tutaj podziękowania dla naszego Piotrusia i dla Tomka, który mi - osobie znanej jedynie z FB, przesłał swoje GoPro w pełni zaufania; Tomku - jesteś gość!!!
- bierzemy narzędzia i sprzęt do dokonania drobnych napraw w razie awarii motocykli,
- pakujemy apteczkę
- kompletujemy odzież - po raz pierwszy, w środku lata, zamiast opakować się ubraniami na upał, zabieramy awaryjnie także ciepłe rzeczy - wszak jedziemy aż za Koło Podbiegunowe, a tam może być zimno .


Jesteśmy gotowi.

2 lipca dopakowujemy jeszcze kufry, żegnamy się z bliskimi i kotami i wyruszamy na wielką przygodę!

środa, 7 maja 2014

Białe drogi, czyli po wertepach Rumunii. Kwiecień, 2014.

Pomysł na Rumunię z pozycji motocyklowego siodła zrodził się bardzo spontanicznie. Ograniczał nas czas, który mogliśmy na to przeznaczyć a co za tym idzie - kilometry, które moglibyśmy w tym okresie przejechać. No i przede wszystkim chcieliśmy, aby było ciekawie. Pragnęliśmy przygody. Otwarcia sezonu z wysokiego stołka. Na tyle wysokiego, aby te 9 dni wykorzystać w pełni i powrócić do domu z tarczą zwycięstwa nad lekkim zimowym skostnieniem.
Cały czas od zeszłego roku podnoszona poprzeczka motocyklowych osiągów zaostrzała apetyt na "coś więcej". Przecież nie po to robiliśmy, na ten przykład, kurs enduro, żeby zapatrywać się jedynie na równe, szerokie drogi o doskonałej nawierzchni. Takie mieliśmy zeszłego roku w Alpach. Nasze maszyny także nabywane były z przeznaczeniem szosowo-terenowym. A myśli wypełniały się jednym pragnieniem: "Przygoda".
Mamy tendencje do marzeń. Także tych, na które trzeba pracować latami, nie będące z samej swojej natury proste w wykonaniu. Mamy ogromne szczęście być ludźmi zdrowymi, sprawnymi fizycznie i rozgarniętymi na tyle, żeby radzić sobie w różnych warunkach. A przede wszystkim, jesteśmy dobrym zespołem, wzajemnie motywującym się, wspierającym i wpatrzonym w ten sam punkt na horyzoncie. Razem podejmujemy decyzje, razem dążymy do ich realizacji. Jak to mówią: "Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego".
Nawzajem też zarażamy się pomysłami. Rumunią zaraził nas nasz Piotr, tata Czarka, który odwiedził ten kraj w zeszłym roku. Opowieści o Transalpinie, Transfogarskiej i mnogości dziurawych, często wymagających dróg, zasiały w nas ziarno, które wykiełkowało na początku kwietnia. Czasu niewiele, po drodze jeszcze Wielkanoc. Planu wyjazdu brak. Wiemy tylko, że chcemy jechać do Rumunii na 9 dni. Obraliśmy kilka punktów na mapie. Reszta wyjdzie "w praniu" na miejscu. Planujemy korzystać z kempingów. Z jedzenia bierzemy tylko muesli smakowe w batonach. Wyjazdy to dla nas także podróże kulinarne, a Rumunię (opierając się na opowieściach Piotra) uznajemy za kraj cywilizowany, gdzie z łatwością wyżywimy się za rozsądne pieniądze a i na jedzenie nie będziemy musieli polować po lesie ;)
Pakujemy namiot, sprzęt biwakowy, załatwiamy ubezpieczenie, kupujemy Leie.
Ekipa jest dwuosobowa. Asia na BMW F700GS i Cezary na BMW R1200GS.
Czy czujemy lekką nerwówkę? Póki co, planujemy się wyspać - jutro przed nami 650km.

Dzień pierwszy. Warszawa - Satu Mare.

4:30. Nieludzka godzina, ale zrywamy się jak podpięci do prądu i dwie godziny później już grzejemy motocykle. 8'C, ale słoneczko witające nas na wschodzie daje nadzieję na ocieplenie.
Decydujemy się na trasę (PL) Radom - Rzeszów - Barwinek - (SK) Humenne - Velky Kamenec - (HU) -Kisvarda - Vasarosnameny - Fehergvarmat - Jankmajtis - (RO) Satu Mare.

Podróż do przejścia granicznego w Barwinku jest męcząca. Cały czas jednopasmówka. Na dodatek, już w Rzeszowie, zaczynamy nabierać wrażenia, że kierowcy w samochodach jeszcze śpią. Trzeba wyostrzyć zmysły, gdyż irracjonalność ich zachowań jest wręcz irytująca. Przed Duklą, starszy pan wymusza na mnie pierwszeństwo skręcając w lewo z drogi głównej, co skutkuje hamowaniem awaryjnym przy 120km/h. Odstawiając istną, asfaltową anakondę, wychodzę cało z opresji. Cezary o mało nie dostaje zawału, ale obydwoje jeszcze pukamy się w kaski przed panem plującym jadem wprost na kierownicę swojego auta i jedziemy dalej. To był konkretny budzik! Nagle, parę sekund później, dostaję z motyla.


Niedługo później jesteśmy już na Słowacji. Jeszcze w Polsce odznaczamy w GPSie główne drogi i niedaleko za granicą państwa zjeżdżamy na te lokalne w kierunku Humenne. Tutaj po raz pierwszy spotykamy się z nawierzchnią, na której lepiej nie wkładać języka między zęby. Taka rozgrzewka przez oczekiwanymi dziurami i wybojami w Rumunii. W tych komunikacyjnych okolicznościach przyrody jedziemy wzdłuż słowacko - ukraińskiej granicy dosłownie upajając się zielenią otaczającą maleńkie wioski. W jednej z nich zatrzymujemy się na chwilę.





Wioska jest jakby wymarła. Ani żywego ducha. Po chwili jednak w domu sąsiadującym z kościołem zauważamy kobietę, która przygląda się nam kręcąc się po podwórku. Za moment dobiega nas jakaś muzyka. Brzmi jak lokalny folk :) Coś w stylu ichnich Golców. Później, z motocykli zauważamy na słupach ogromne głośniki, z których ta muzyka się rozlega. Odjeżdżamy wmawiając sobie, że gościnni wieśniacy chcieli nas tak powitać. Kolejna niespodzianka czeka nas na Węgrzech. Droga nagle zaczyna się zwężać, potem wjeżdża w las by za chwilę skończyć się brzegiem rzeki. To Tisza. Z wału widzimy w dole prom. Przeprawiamy się nim na drugą stronę za 200 Forintów [jakieś 2,5zł] od motocykla. Jeszcze przed wyjazdem, Piotr dał nam trochę węgierskiej waluty ["Może się przyda"]. No i się przydała! Pan promowy był niezwykle miły. Własnoręcznie złożył mi podpórkę boczną kiedy przygotowywałam się do zjazdu na brzeg. Jeszcze tylko szutrowy, stromy podjazd na wał i pędzimy dalej do Satu Mare.





Dokładnie po 12h jazdy wjeżdżamy na granicę, gdzie witają nas rumuńscy celnicy. Wjeżdżając do ich kraju należy mieć ze sobą paszport. Dowód osobisty nie wystarczy. No Schengen.
Jesteśmy potwornie zmęczeni. Asekuracyjnie zabukowaliśmy motel na pierwszą noc, więc zmierzamy prosto do wbitej w GPSie lokalizacji. Myśląc, że to koniec niespodzianek, idziemy na kolację do motelowej restauracji i zamawiamy coś, co opisane jest jako tradycyjna potrawa węgierska. Bierzemy w ciemno.



Przeżuwając zagadkowe danie, rozważamy półgłosem:
- O jakie śliczne kiełbaski. Świeżo robione i zawinięte w prawdziwe jelitka! - mówię zadowolona. Po chwili jednak, moja lwia zmarszczka pogłębia się znacząco.
- Zaraz. Skoro to kiełbaski, to dlaczego nie mają supełków na końcach? Ale mają tu na środku jakieś takie dziwne nóżki...
- I ten kształt jak bycze jądra, - dodaje Cezary.
- No tak. Te nóżki faktycznie wyglądają jak nasieniowody... - odpowiadam z miną będącą wstępem do szoku.

Nabierając niepokojących podejrzeń, googlamy nazwę. Musimy wyglądać dość przygłupawo zwijając się ze śmiechu, połykając kolejne kęsy dania za 26Lei. Kogucie jądra w sosie pomidorowym z kluseczkami jeszcze długo będą tematem naszych żartów. Cóż począć - podróż kulinarna! :D

Dzień drugi. Satu Mare - Baia Mare.

Dzień budzi nas deszczem. Pakujemy się i po krótkich konsultacjach z przemiłą recepcjonistką motelu Al Capone, decydujemy się na jazdę w kierunku Baia Mare. Niebo jest ciężkie. Przebijamy się przez zatłoczone centrum miasta i niedługo potem zatrzymujemy w Odoreu, by wyskoczyć z przeciwdeszczówek. Aura okazuje się dla nas łaskawa :) To wróży dobrze na resztę dnia! Robię jeszcze pamiątkowe zdjęcie przed budynkiem lokalnej straży pożarnej i śmigamy dalej.




Wkrótce odbijamy na lokalną, wąziutką leśną drogę i w pięknych okolicznościach przyrody dojeżdżamy do malowniczo położonej na wzgórzu nad jeziorem Calinesti wioski Calinesti - Oas. Zachwycają nas tu przede wszystkim ludzie i bielone domki ozdabiane wzorkami z wałka. 


Kobiety noszą dziwnie pękate stroje dlatego nazywamy to miejsce "wioską spódnic" ;) 


Jesteśmy sensacją. Ludzie przyjaźnie nas witają a pan z brzuchem a'la sołtys prowadzi z nami rozmowę cały czas wskazując na kościół, pod którym zaparkowaliśmy motocykle. Sądząc, że notorycznie powtarzane przez pana wyrażenie znaczy, iż Chrystus zmartwychwstał [wszak dopiero co była Wielkanoc] powtarzam parokrotnie: Alleluja! Patrzy na mnie dość dziwnie i dalej ciągnie swoje w mieszance językowej, w której z trudem wyłapuję podobieństwa do włoskich słów. Nagle rozumiem wszystko! Kościół jest pod wezwaniem Chrystusa Zmartwychwstałego! I pewnie dlatego jest taki wypasiony, ale - jak się później okaże w naszej dalszej podróży, wioski mogą być biedne a ludzie razem z nimi, ale kościoły muszą być na bogato.


Pan serdecznie ściska nam ręce. Fotografuję jeszcze na szybko lokalny środek transportu, bardziej popularny w Rumunii niż BMW X6, i w drogę.



Kierujemy się w kierunku gór Maramuresu. Towarzyszą nam krajobrazy żywcem wzięte z naszych Bieszczad. Niebo postanowiło nas postraszyć i w pewnym momencie puszcza nam na głowy istną pompę. Jesteśmy właśnie na delikatnych agrafkach prowadzących do jednej z obowiązkowych atrakcji w Rumunii - Wesołego Cmentarza w Sapancie. Nagle, niespodzianka - droga zaczyna wić się coraz bardziej, zakręty zacieśniają się a podjazdy robią się coraz bardziej strome. Pikanterii przejazdowi dodaje fakt, iż droga jest całkiem nowa. Asfalt jeszcze ciepły, śliski, na zakrętach wysypany piaskiem i żwirem. Co chwila mijamy ekipy drogowców uwijających się w pocie czoła. Pozdrawiają nas na chwilę porzucając pracę, a my pniemy się w górę, aż dojeżdżamy na przełęcz będącą jednocześnie granicą hrabstw Satu Mare/Maramures.


Jesteśmy tam witani z otwartymi ramionami. Jakiś Rumun mówiący po hiszpańsku, mający na przełęczy stanowisko grillowe [arcydziwne], oprowadził nas po okolicy. Punktem centralnym zwiedzania okazał się zlokalizowany w samym środku lasu... kamieniołom.


Moją uwagę zwracają też biegające samopas konie. Kiedy podbiegają bliżej widzę, że wcale nie jest to taki "samopas". Spętane przednie nogi uniemożliwiają im spontaniczny bieg, albo ucieczkę w nieznane. Mimo, iż rozumiem to ograniczenie, to jednak widok jest bardzo smutny...
 

Następnie, krętą [troszkę podobną do przejazdu Wisła-Szczyrk] i delikatnie sfatygowaną nawierzchniowo drogą, zjeżdżamy do Sapanty. Po 5Lei od głowy i już zwiedzamy Cimitiral Vesel.
Ideą cmentarza jest zwycięstwo życia nad śmiercią. Jest to ewenement na skalę światową. Nagrobki, chociaż wykonywane w jednym stylu, różnią się jeden od drugiego treścią na nich zawartą. Nie ma zdjęć zmarłych, za to są graficzne reprezentacje pasji, radości, zawodu albo śmierci, którą dokończyli żywota. Do tego dołączany jest opis życia poszczególnych osób. Gdybyśmy znali rumuński, pewnie dużo byśmy mogli się o pochowanych tam ludziach dowiedzieć. Niestety, muszą nam wystarczyć tylko ręcznie malowane obrazki...






Nie jesteśmy fanami zwiedzania, ale to miejsce obchodzimy w całości z niemałą przyjemnością :)
Ostatnią atrakcję dnia wybieramy, jak zwykle na tym wyjeździe, PRZYPADKOWO :D Za GPSem zjeżdżamy na drogę biegnącą przez góry, bardzo ładnym asfaltem, gdzie zaliczamy kilka przyjemnych zakrętów, ale nie przedstawiających żadnych trudności. Taka serpentyna dla początkujących.


Droga jest wyjątkowo ładna. Zerowy ruch samochodów sprawia, że wiele kilometrów przejeżdżamy w iście intymnej atmosferze. Jesteśmy więc zachwyceni! Nawet nie mamy pojęcia, że jest to właśnie wstęp do wielu miejsc, które napotkamy na mapie naszej dalszej podróży, a które będą dla nas właśnie takie: dzikie, bezludne i wyjątkowo piękne, dalekie od komercyjnych, turystycznych atrakcji.

Następnie, udajemy się do Baia Mare, gdzie po dłuższych poszukiwaniach logujemy się w iście rumuńskim pensjonacie. Od razu chcą częstować nas ichnią wódką, restauracja tętni życiem, właściciele i obsługa są niesamowicie przyjaźni. Czuć, że to miejsce prowadzi rodzina. Jest kolorowo, pachnie jedzeniem, wszędzie słychać żywe dyskusje i śmiech. Na taką Rumunię czekaliśmy!

Dzień trzeci. Baia Mare - Remetea.


Dziś jedziemy do rumuńskiej mekki motocyklistów. Wstajemy rano i po śniadaniu ruszamy w drogę. Bocznymi drogami lecimy w stronę Jibou. Wita nas hrabstwo Cluj-Napoka. Krajobraz jest zmienny. Raz jedziemy szeroką doliną,
 


raz głębokim i niezwykle malowniczym wąwozem, raz wspinamy się na wzgórza miłymi serpentynami,



czasem zdarza się maleńki off-road, 


czasem wdeptujemy w kupę, 


czasem lewitujemy, 


albo głaszczemy napotkane przy drodze zwierzęta, 



bądź mijamy kolejny las, 


i jeszcze jakiś leśny trakt, 


bądź kolejny mały off-road, 


i bezludzia wśród wzgórz,


czy jakąś wioskę.


 
"Zadupiami" dojeżdżamy do Cluj-Napoki. GPS rzuca nas do centrum miasta, gdzie prawie się zagotowujemy. Kto raz na motocyklu stał w pełnym rynsztunku w upale czekając na zielone światło wie, o co chodzi. Temperatura rośnie więc z przyjemnością wylatujemy na serpentyny, gdzie w jednej z dziur na drodze Czarek o mało nie łamie widelca ;) Widoki są spektakularne - kolejna góra do przejechania - kolejne agrafki.
Do Petrestii de Jos dojeżdżamy  wzdłuż Autostrady Transylwańskiej. Samochody śmigają nad nami 130km/h podczas gdy my, na stojaka, zmagamy się z szutrowymi odcinkami wyboistej drogi. Po to tu przyjechaliśmy :) Ma nie być łatwo. Ma być przygoda :)
I ku przygodzie zmierzamy.
Wąską asfaltówką pniemy się w górę do Petrestii de Jos. W towarzystwie dziesiątek spojrzeń uczestników, jak mi się zdawało w szybkim rzucie oka - pogrzebu, wjeżdżamy na stromy, szutrowy podjazd. Kilka minut później zatrzymujemy się w szczerym polu.




Po lewej cały czas towarzyszy nam widok Wąwozu Turda. Pożyczam zdjęcie z internetu [źródło:https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj0sWWhQt4NgQ98bOjN2ZJ-AqAAbWiD9q_p1S3t6FeEj5lW4GEpL8Xt86Nt0ItyeJQwQ0QPK8_qAxNfD2T7uCnDLw7DJlMhrET7iRTiSwUoz6ABNq-fVymQjWJaIq53jhQAVWZUYDTxkYM/s1600/cheile_turzii2.jpg]. W jego środek, ten najbardziej widokowy, nie udało nam się wjechać.


Powoli zaczynamy wjeżdżać w jego obrzeża. Początkowy szuter zaczyna zamieniać się w błotnisty trakt. Po cichu zaczynamy doceniać nasze zabawy na DRce [Suzuki DR350] i kurs enduro, który zrobiliśmy w zeszłym roku, bo miejscami jest wymagająco. Przy próbie ominięcia wielkiej kałuży groblą, Czarek zalicza glebę. Wpada przednim kołem w trawiasty rów, oczywiście wypełniony wodą, i tym samym spędzamy dłuższą chwilę na dźwignięciu załadowanego GSa do pionu po czym kolejną, jeszcze dłuższą, na wyjeździe z rowu. Lawirowanie po gliniastym trakcie i między seriami głębokich kałuż idzie nam jak krew z nosa, ale metr po metrze jedziemy dalej. 


Mijamy się z rolnikami, którym zazdrościmy wozu drabiniastego. Są przemili, machają do nas, pozdrawiają. Serdecznie patrzą na dwa ludki na ryczących maszynach, umazanych w błocie, wjeżdżających coraz głębiej w nieznane :)
Niedługo potem wyłączamy motocykle, bo nasza droga krzyżuje się z trasą przemarszu ogromnego stada baranów. Nie chcemy ich straszyć.





Polną drogą zbliżamy się do Wąwozu. Szuter jest głęboki, wężykiem dojeżdżamy do lasu. Dopadają nas trochę niepokojące odczucia, jest totalnie dziko a pora robi się późna. Mimo to, jedziemy dalej. Dość długi podjazd w nieprzyjemnej glinie kończę glebą...parkingową ;) Rozłożona stopka utopiła się w czymś, co uznałam za twarde podłoże.



Nie mamy już opon. Glina jest wszechobecna. Oblepia totalnie gumy, podnóżki i nasze buty. Po przejeździe przez serię kałuż, jesteśmy nie tylko mokrzy od pasa w dół, ale też z trudnością udaje nam się ustać na motocyklach. Wszechobecna glina, dodatkowo zmoczona, jest po prostu cholernie śliska. To wtedy decydujemy się na wywalenie gum z podnóżków jak tylko wrócimy do domu. Każdy wyjazd uczy :)
To trudna droga. Jest mało miejsca na zastanawianie się, trzeba szybko podejmować decyzje i jechać tak, żeby nie wyglebić. Drzemy do przodu, czasami sobie pomagamy nawzajem. Zdarza się, że przy przejeździe po grzęznącym gliniastym odcinku, który pokonujemy asekuracyjnie na granicy obrotu kół, maszeruję obok Czarka i w celu rozładowania stresu śpiewam mu naszą ulubioną piosenkę. Głupawa, cholernie autorska, ale pomaga :) Za chwilę Czarek robi to samo - psychiczne wsparcie to partnerski sukces w sytuacji, gdzie słowa "czarna dupa" oddają cały jej obraz ;)


Przejechanie 6km zajmuje nam 4 godziny. Kiedy znajdujemy się znów na asfalcie, motocykle stają się niezwykle lekkie. To wrażenie udowadnia nam, ile sił i umiejętności trzeba włożyć w jazdę w terenie, tym bardziej ciężkim, załadowanym enduro. Po takim doświadczeniu, jazda szosą to przyjemna przebieżka.
Do końca dnia czujemy się leciutcy jak piórko. Zajeżdżamy jeszcze do Turdy na tankowanie i przed nami ostatnia prosta - widokowa droga szosą marnej jakości do Remetei. Betonowe płyty, jakby pozapadane w środku, i dziury - mnóstwo dziur! Ot, Rumunia.
Gdy słońce jest już nisko, wyrasta przed nami ona - Szeklerska Skała - andezytowa piękność.


Po zakwaterowaniu się za jedyne 60Lei i spektakularnej glebie, którą zaliczyłam w rowie melioracyjnym na kocich łbach przed bramą posesji pensjonatu [tak, tak - zdarza się :)] ruszamy "w miasto". Chcemy spróbować słynnej ciorby cebulowej szeroko reklamowanej przez Makłowicza w podróży. Okazuje się jednak, że łatwo nie jest, gdyż sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął więc gastronomicznie ta wioska jest martwa... Ucinamy sobie pogawędkę z lokalsem, który - o zdziwko wielkie! - mówi po włosku. Znak to, że dogadamy się :D 


Po pół godzinnej rozmowie, głodnych jak wilki, pan kieruje nas do pensjonatu, w którym podobno jest restauracja. Idziemy tam i pytamy, czy nas nakarmią. Miły manager przynosi nam z kuchni wiadomość, że dostaniemy węgierski gulasz. Przyjęci jak zbłąkani wędrowcy, zajmując wolne miejsce przy stole, spożywamy nasz najlepszy posiłek w Rumunii. Za palinkę, michę gulaszu, miseczki konserwowych ogórków i papryki, herbatę, wino i słodkie rogale płacimy jakieś 40parę Lei. Siedzimy do oporu, nikt nas nie wygania. Wręcz przeciwnie, manager rozmawia jeszcze z nami jakieś pół godziny udzielając wskazówek, gdzie można pojechać i co ciekawego zobaczyć. Jesteśmy zauroczeni tym miejscem. U Dr.Beli poczujecie się jak w domu :)
W Remetei jesteśmy zakochani. Ja dodatkowo z tego względu, że jest to bardzo popularne miejsce wśród wspinaczy. Widząc łojantów włóczących się wieczorem po wiosce czuję lekkie ukłucie nostalgii i tęsknoty za starymi czasami, kiedy żyłam na wysokościach. Ale teraz jest inna przygoda. Uwielbiam jej każdy kilometr :)


Dzień 4. Remetea - Sibiu.

Z ciężkim sercem opuszczamy Torocko [węgierska nazwa miejscowości], ale za to mamy piękny dzień. Czyste niebo i mocno grzejące słoneczko towarzyszą nam w podróży po pięknych zakątkach hrabstwa Alba. 
Cały czas natrafiamy na piękne miejsca. Rzeka Aries urzeka nas....czystością! Ale tylko w granicy płynącej. Na brzegu oczywiście piętrzą się śmieci :/
Czarek postanowił zaliczyć poranną siłkę ;)



Nie ma ludzi dookoła, za to jest mnóstwo spokojnej, pięknej i szaleńczo zielonej przyrody. No i góry - cały czas jakieś góry.


Daleko za nami jeszcze ostatnie spojrzenie na wysokie, zalesione szczyty pasma otaczającego Remeteę.


Po serii krętych dróg i maleńkich, uroczych miasteczek, w których mieliśmy okazję zobaczyć strojnych ludzi tłumnie ciągnących na niedzielne msze w maleńkich kościółkach, zmieniamy trochę krajobraz. Góry wypłaszczają się, przypominają trochę nasze Sudety. Jesteśmy trochę zmęczeni i mocno wytrzęsieni, gdyż ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to był dziurawy, albo tak połatany asfalt, jakby kładli go pijani ludzie ;) Garb na garbie - nie ma przysypiania czy nudy!
Na krótki odpoczynek zatrzymujemy się w Zlatnej.



W domu na zdjęciu poniżej mieszka mały, cygański chłopczyk. Na oko 4 lata. W czasie naszego postoju, przez dziurę w płocie pokazał nam wszystkie swoje zabawki od piłek przeróżnej wielkości, poprzez samochody wielu marek aż do miśków o różnym stopniu czystości. Jego mama w tym czasie zrobiła nam striptiz przebierając się dosłownie na naszych oczach, jednocześnie prowadząc żywo rozmowę przez komórkę podtrzymywaną przy uchu ramieniem :) Na koniec, pani wzięła dziecko, dwa psy, podniosła do góry furtkę, odstawiła ją na bok, wypuściła cały żywy inwentarz wycieczkowy na drogę, po czym ponownie zastawiła dziurę w płocie furtką zbitą z paru sztachet i udała się na zieloną łączkę nieopodal na relaksik ;)
Uznaliśmy całe to przedstawienie za na tyle zabawne, aby cygańskie gospodarstwo uwiecznić na zdjęciu.


Na podarowanej nam przez Piotra mapie, którą dosłownie dodarliśmy do frędzli, sprawdzamy dalszy przebieg naszej drogi. Nitka, którą za chwilę pojedziemy jest cieniutka i biała - lokalny trakt. Znakomicie!



Jeszcze tylko Czarek zatwierdzi poprawność przebiegu drogi i...



... jedziemy dalej. Zaskakuje nas ta biała nitka, która na mapie była jak odrysowana od linijki. Faktycznie wąska, ale niespodziewanie kręta, miejscami stroma no i betonowe płyty wysypane żwirem. Nazwaliśmy ten odcinek "Rumuńskim Vrsicem" [od hard-corowej drogi na przełęcz Vrsic na Słowenii]. Kiedy już zdążyliśmy się porządnie spocić natrafiamy na, co już nas zupełnie nie dziwi, kolejny kamieniołom.


Za kamieniołomem mijamy granicę hrabstw. Jesteśmy teraz w Hunedoarze i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmienia się krajobraz. Natychmiast! Powoli zaczynamy się do tego przyzwyczajać, że układ terenu czy zmiana zalesienia to w Rumunii niemal pewnik, iż wjeżdża się w inny region czy do innego hrabstwa.Krętą drogą, która kiedyś była asfaltem, a na ciasnych agrafkach nie ma nic poza kamolami, dziurami wypełnionymi błotem i wodą oraz masami luźnego żwiru, zjeżdżamy ostro w dół. Czasami zdarzy się samochód jadący z naprzeciwka, oczywiście nie trzymający się swojej części drogi. Wyminięcie się z takim błędnym Romanem jest tu bardzo ryzykowne, zwłaszcza, że na takich ciasnych i stromych zakrętach widoczność jest zerowa więc o bytności innego pojazdu wjeżdżającego od dołu  dowiadujemy się prawie że tuż na jego masce. Później określimy ten odcinek drogi, której nawet nie ma w googlach, jako mocno psychiczna.
Tutaj też mamy pierwszą przygodę z młodą jałówką. 

Na jednym z takich zakrętów Cezary wyjeżdża na stojącą na drodze  młodą krowę. Ta zrywa się do biegu przerażona, ale w pewnej chwili zapomina, że ma tylne nogi i upada na zad. Szybko podrywa się z ziemi i ucieka z drogi w dół porośniętego drzewami, stromego zbocza. Skąd ona się tu wzięła, do licha?! Z jednej strony wysokie skalne zbocze, z drugiej urwisko... Kiedy Czarek mija miejsce zdarzenia, krowa wyłania się z pomiędzy drzew. Nie jest w dobrym nastroju. Wybiega znów na drogę i zaczyna swoją szarżę. Zatrzymuję się przed nią i z oczami jak złotówki patrzę na ten festiwal wściekłości. Fukanie, bicie kopytami, kopanie tylnymi nogami, podskoki i oberki - to jest coś. Zastanawiam się, w którym momencie postanowi nauczyć mnie wrzucania tylnego biegu w motocyklu ;) Kilkakrotnie zaczyna biec w moim kierunku, ale po chwili ucieka znów pomiędzy drzewa na urwisku. Wykorzystuję ten moment i szybciutko przejeżdżam zakręt.

Hunedoara pokazuje nam swoją piękną twarz już zaraz po tym, jak mijamy jej granicę z Albą. Wzgórza są strzeliste i pełne, a doliny wąskie i głębokie. Miejscami natrafiamy też na wąwozy.Robi się troszeczkę klaustrofobicznie.




Wioski też są tutaj zupełnie inne. Są to raczej siedliska ludzkie zlokalizowane obok pastwisk, niż zorganizowane wsie. Przy jednym z takich siedlisk znów mamy przygodę. Kolejna jałówka, a może byczek - kto wie? - rozjuszona silnikiem boksera, zaczyna bydlęce pokazy. W finale krowiego kick-boxingu z asfaltem, postanawia zerwać taśmę elektrycznego pastucha i dołączyć do reszty stada pasącego się nieopodal. Widok biegnącej krowy, wyrywającej z ziemi jeden po drugim drewniane paliki ogrodzenia, był dość dramatyczny.
Po serii tych przygód uczymy się automatycznie odpuszczać gaz, kiedy widzimy w pobliżu zwierzęta. Nawet mijając wóz ciągnięty przez konie. Uczymy się i rozumiemy, że na tych lokalnych drogach, będących też często traktami, motocykl to niecodzienny widok, w dodatku ryczący jak diabli. Jesteśmy tu gośćmi, dlatego nie chcemy straszyć zwierząt. Dla swojego bezpieczeństwa również, jak widać w powyższych przypadkach.

Boczkiem, boczkiem wracamy na teren Alby. W Sebes zjadamy porządny śniadanio-obiad na krawężniku przy centralnej ulicy miasta. Kolejna sensacja dla okolicznej ludności ;)  


Zbieramy siły, bo mamy jeszcze dzisiaj kolejną atrakcję do przejechania - Transalpinę.
Jedna z najpopularniejszych dróg krętych w Rumunii. Jest tak znana, że daruję sobie jej opis. My trafiamy na nią akurat w momencie, kiedy prowadzone są tam roboty drogowe. I znów jazda quasi-terenowa. Pół stojąc, pół siedząc mijamy porozkopywane odcinki asfaltu. Ogólnie dziwi nas, że na tak popularnej drodze jest pusto. Od wielkiego dzwonu mijamy inny pojazd. Wrażenie dzikości i odosobnienia jest w tej chwili ogromne.  

Dopiero na drugi dzień dowiadujemy się, że było pusto, bo droga ta jest obecnie zamknięta dla ruchu...


Granica hrabstw Alba i Sibiu przebiega przez środek potężnego, górskiego jeziora. Na tamie spotykamy dwa psy, które początkowo nieufnie, po chwili ochoczo głaszczą się z nami i [o dziwo] nie wyglądają na głodne. W Rumunii, liczba bezdomnych psów jest ogromna. Wiele z nich kończy pod kołami samochodów, inne albo mieszkają gdzieś na dziko obok ludzi, albo umierają z głodu. Te, które mają swoich ludzi nie mają źle. W Polsce dużo częściej widzi się przykutego łańcuchem do buty psa w okropnym stanie, niż w Rumunii. Tam, jak już się ma zwierzęta, to się o nie dba.


Góry Lotrului przed nami. Jeszcze tylko zdjęcie w stylu "byłem, widziałem, przejechałem" i lecimy dalej, bo robi się zimno.

Rozkopów ciąg dalszy. Odcinki, gdzie motocykl z dobrym zawieszeniem jest na wagę złota, są coraz dłuższe i dostarczają nam wiele zabawy. Ale najcudowniejsza jest cisza. Zatrzymujemy się często, nie tylko po to aby zrobić zdjęcie, ale też by móc podoświadczać ciszy. Zero ruchu, cudowne widoki, wymagająca droga - czy można chcieć czegoś więcej?


Sesja zdjęciowa musi być w tym miejscu elementem obowiązkowym dla każdego uczestnika rumuńskiej wyrypy.


I jeszcze ujęcie solo.



Kolejny postój robimy na odnalezienie się na mapie i decyzję, co robimy dalej. Słońce obniża już swój bieg, a my dalej w lesie - niemalże dosłownie. No i sądząc po kolejnym żwirowo-błotnym odcinku, im dalej, tym pewnie atrakcji jeszcze więcej, tym bardziej, że dojeżdżamy już do granicy, gdzie na okolicznych wzniesieniach widzimy śnieg. Dlatego zwijamy mapę, cykamy zdjęcie, wskakujemy na motocykle i jedziemy przed siebie...



...by za chwilę, faktycznie, pokonywać śnieżne i mokre odcinki. Nie jest jednak nieprzejezdnie. Jeszcze ;)


Szlaban na główną część Transalpiny, tę najbardziej widokową, jest niby zamknięty, ale jednak otwarty. Decydujemy się na wjazd do góry.
Asfalt jest cudowny! Gładziutki, równiutki, nowiutki. Jajko sadzone można by na nim usmażyć bez przywierania! Ale najpierw trzeba przedrzeć się przez powalone na drogę drzewa, masę luźnych gałęzi i skupisk zbitej po zimie, mokrej kolki. Kto raz jechał stromą, ciasną agrafką w górę, ten wie, z czym to się je. Teraz musimy dodatkowo trafić w jakieś pół metra asfaltu, gdzie drzewo złamało się na pół i powstała wyrwa wytycza trajektorię jazdy. Jest adrenalina. Praktycznie cały leśny odcinek podjazdowy, będący jednocześnie najbardziej stromym, usiany jest wiatrowałami. Zapięta jedynka, nerwy na wodzy, silny duch w ekipie i po serii takich ciekawostek na winklach, wyjeżdżamy powyżej granicy lasu. A tam...

... jak w bajce. Śnieg dookoła, dzikość wszędzie. No i kolejne odcinki specjalne. Ten, który wspominamy jako najbardziej podnoszący tętno to wielki płat śniegu zalegający drogę z wyjeżdżonym śladem po oponie samochodu. Tak, wyjeżdżonym do asfaltu z tym, że ślad jest jakiś metr od skraju drogi, a za skrajem już tylko to, co widać na zdjęciu powyżej. Muszę przyznać, że jest to bardzo duży sprawdzian dla psychiki i nerwów.


Kiedy zsiadamy z motocykli gdy droga się wypłaszcza i jest możliwość zatrzymania się, całe napięcie schodzi z nas w salwach śmiechu. Uznajemy, że jesteśmy nienormalni, ale podobno to szaleństwo i chwytanie się rzeczy niemożliwych popycha cywilizację ku rozwojowi. Nasz wkład w rozwój cywilizacji był zapewne żaden, ale za to mamy dodatkowe +1 do skilla i fantastyczne wspomnienia :)
Cieszymy się jak dzieci, bo - powtarzam to po raz kolejny - przyjechaliśmy tu po przygodę, to ją mamy!



Chwilę po zrobieniu tego zdjęcia, na ostatnim zakręcie wyprowadzającym na szczyt zatrzymuje nas śniegowa blokada drogi. Z takim argumentem nie będziemy wojować, więc z przykrością zawracamy, ale tym samym mamy prawdziwą przyjemność odwrotu drogą, którą tu przyjechaliśmy - te same trudne momenty do pokonania - tym razem w dół :D Na prostej, po którymś ostrym winklu usianym gałęziami, spotykamy zaparkowany na skraju drogi samochód i stojących przy nim 4 młodych chłopaków. Weseli, pokazują nam kciuki uniesione w górę, gdy obok nich przejeżdżamy. I to też jest typowe dla rumuńskiej ludności - dzieciaki i dorośli machają, podrostkowa młodzież wystawia do góry kciuki, albo pokazuje, żeby "odkręcić" :) Jednym więc odmachujemy, innych pozdrawiamy tak zwaną "lewą", a tym którzy tego chcą "odkręcamy". Raz zdarzyło się, że jakiś kilkuletni chłopiec pokazał nam międzynarodowy znak pokoju środkowym palcem, ale był to epizod. Wspomnę tu jeszcze przy okazji, że w czasie całego naszego pobytu w Rumunii nie przytrafiła nam się ani jedna sytuacja, w której ktoś chciałby nas okraść, oszukać, zaatakować, obrazić, znieważyć, uszkodzić nas albo motocykle czy sprawić, że poczulibyśmy się w jakikolwiek sposób zagrożeni.

Czas ucieka, więc zaczynamy się z nim delikatnie ścigać. Nocleg zaplanowaliśmy w Sybinie. Korzystając z kolejnej nitki białych, lokalnych dróg hrabstwa Valcea, pędzimy w dół do Brezoi. Oczywiście wiemy już, że to, iż na mapie zaznaczona jest droga i GPS też nią prowadzi nie znaczy, że będzie ona przejezdna i obędzie się bez atrakcji.


Zimno wzmaga się na tyle, że pomimo tego, iż jedziemy z gór w dolinę, trzeba powoli zacząć zakładać na siebie kolejne warstwy odzieży. Przy okazji fotografuję kolejny "cudowny" zakręt na rumuńskiej drodze.


Wbrew pozorom i temu, co może wyglądać ze zdjęcia, te odcinki były zdradliwe. Niby żwir, ale miejscami mokra glina potrafiła zaskoczyć. I znowu długie odcinki czujnej jazdy, ale czwartego dnia takie rzeczy są już dla nas chlebem powszednim.


Dojazd z Transalpiny do Brezoi jest długi, jak zwykle wyboisty i znów czujemy, że nasze mózgi mają już dosyć pracy na pełnych obrotach. Jest późno i mimo tego, że widoki nas oszałamiają, totalnie dobija nas droga krajowa, którą jedziemy 80km do Sibiu. Tir na tirze i tirem pogania, między tym wszystkim dość pierdołowato poruszający się kierowcy samochodów i jeszcze nawierzchnia drogi z podłużnym frezem. Teraz już jesteśmy absolutnie pewni, że wybór dróg ostatniej kategorii jest najwłaściwszą decyzją, jaką podjęliśmy na zrealizowanie naszej rumuńskiej przygody. Możemy się taplać w błocie i jeździć po dołach, ale jest to o wiele bardziej znośne, niż wyprzedzanie tirów na ruchliwej drodze. 
Gdy tankujemy się na wjeździe do miasta, a jest już 21:00 i ciemno, jesteśmy wypompowani. Psychicznie, fizycznie. A! I głodni, śmiertelnie głodni.
Jak się okazało, znalezienie noclegu wcale nie było rzeczą łatwą. Dziwi nas, że ok 22:00 w wielu pensjonatach nikt już nie reaguje na pukanie. Tułamy się więc tak od drzwi do drzwi, jak polski tabor na rumuńskiej ziemi, aż wreszcie docieramy do miejsca gdzie owszem, przyjmują nas, ale dogadanie się z 80latką, która ni w ząb nie rozumie innego języka poza swoim ojczystym, jest kolejnym wyzwaniem tego dnia. Z pomocą przychodzi nam...niezabezpieczone wi-fi i google translate! Poważnie :) My zadajemy pytania na piśmie, pani czyta i tylko kiwa głową na tak, albo na nie :D
Ostatnią rzeczą, z którą musimy się zmierzyć, jest zaspokojenie głodu. Tutaj już działamy w pełnej desperacji. Przyjechaliśmy do Sibiu na słynne mici, czyli aromatyczne wałeczki z wieprzowego mięsa, a jest 23:00, jakieś ciemne uliczki rumuńskiego miasta,do zabytkowego centrum daleko więc perspektywa tradycyjnej potrawy regionu zaczyna się rozmywać jak we mgle. Nagle wpadamy na budkę z kebabem. Mici zostają natychmiast wykreślone z listy potrzeb. Porzucam wszystkie swoje uprzedzenia i obawy, oraz nieufność i przekonanie, że zostanę zaciukana gdzieś w ciemnej uliczce przez żądnego moich zachodnich pieniędzy Rumuna [nie wińcie mnie za te uprzedzenia tylko media, które mnie takimi wizjami Rumunii karmiły przez całe moje życie].
Bierzemy dwa na wynos i niemal biegiem wracamy do pensjonatu, gdzie, rozkładając się na maleńkim balkoniku, łapczywie pożeramy najlepsze kebaby, które kiedykolwiek wpadły nam w ręce :)



Przy okazji jeszcze parę słów o naszych noclegach. Zakładaliśmy spanie na kempingach. Niestety, po dotarciu na miejsce okazało się, iż poza sezonem są one nieczynne. 

Dzień 5. Sibiu - Brasov.

Dziś miała być Trasa Transfogaraska. Podobnie jak w przypadku Transalpiny, ze względu na dużą popularność tej drogi podaruję sobie jej opis. Niestety już przed wyjazdem dowiadujemy się, że jest totalnie zamknięta i nie ma szans, aby otworzyli ją przed 1.06. Plujemy sobie w brodę, że nie przyszło nam do głowy, aby przed wyjazdem z Polski sprawdzić takie rzeczy w internecie. Cóż, gapa płaci gapowe... Nas kosztuje to jeden dzień atrakcji mniej.
Postanawiamy jednak podjechać tyle, ile się da, żeby chociaż mieć tę świadomość, że byliśmy blisko. Gdy dojeżdżamy w okolice wjazdu na Transfogaraską widzimy, iż całe góry, przez który trasa prowadzi, toną w czarnych, burzowych chmurach. Trochę poprawia nam to nastroje, paradoksalnie, bo tłumaczymy sobie, że nawet jeśli trasa byłaby otwarta, to w aktualnych warunkach atmosferycznych pewnie i tak nie dalibyśmy rady jej przejechać. Z burzą nie ma żartów. To małe psychiczne oszustwo działa jak balsam na zranione ego ;)


Mając nadzieję, że nas nie zmoczy, jedziemy dalej sprawdzić, ile uda się nam przejechać i co będziemy mogli tam zobaczyć.
 

I znowu jesteśmy na drodze sami. No, ale dzisiaj już wiemy, dlaczego. Zatrzymujemy się na poboczu na serię zdjęć.




Tutaj nasza Transfogaraska się kończy. Przejazdu dalej nie ma, za to są budki z pamiątkami. Tutaj też spotykamy Polaków, którzy przyjechali połazić po Fogaraszach. W strugach deszczu uciekamy w dół.


Cały czas ganiamy się dziś z deszczem. Bocznymi, białymi drogami postanawiamy pojechać do Bran i zwiedzić zamek, w którym podobno mieszkał sam Vlad Tepes, którego dzieło życia posłużyło Bramowi Stokerowi za kanwę do jednej z najbardziej poczytnych pozycji literatury XX wieku - "Draculi".
W drodze, jak zwykle, mamy przygody. Pierwszą z nich jest kolejne spotkanie ze zwierzętami. Odpuszczanie gazu jest jakimś tam sposobem na nie straszenie ich, ale wyłączenie silnika okazuje się błędem :D Przepędzane na drugą stronę drogi przez pastuchów, po chwili otaczają mnie i napierają na mój motocykl z pełną siłą. Oczywiście dobrze się bawię, ale w pewnej chwili zaczynam faktycznie kalkulować ile owiec więcej potrzeba, żeby mnie przewróciły. Kiedy już próbuję rozłożyć podpórkę, zwierzaki odpuszczają napór bo i stado się kończy.


Kolejna przygoda spotyka nas po niedługim czasie. Asfalt jest dziurawy jak diabli i usiany wyrwami najgorszego sortu: widoczne w ostatniej chwili, głębokie, o ostrych krawędziach. Znowu wiele odcinków pokonujemy na stojąco. Pierwszy raz w życiu, od jazdy po dołach dostaję czkawki. Jest wkurzająca i tak silna, że postanawiam się zatrzymać. Kiedy schodzę z motocykla odkrywam następną ciekawostkę. Otóż po ściągnięciu rękawicy okazuje się, że boli mnie środkowy palec prawej dłoni. Nie czułam nic wcześniej. Po dokładnych oględzinach i testach ruchomości stwierdzam, że mam wybity palec. Kość główkowata weszła mi pod kość śródręcza [inaczej mówiąc, tam, gdzie palec łączy się z dłonią palec był wyżej, niż dłoń]. Byliśmy arcyzdziwieni. Co, gdzie, kiedy i jak?! Cokolwiek się nie stało, zgodnie doszliśmy do wniosku, że nieszczęsnego fakera trzeba nastawić. Szybka decyzja i równie szybkie wykonanie. Przy pomocy Czarka i zanim cokolwiek zaczęło puchnąć, zdecydowanym ruchem palec został naprowadzony na swoje miejsce. Bolało ;) Nie ma jednak miejsca na płacz - trzeba jechać dalej. Ale zagadka dalej pozostaje zagadką - jak to się stało? Czarek stwierdza, że chyba umarłby ze śmiechu, gdybym złamała sobie palec na niczym ;) Nie na darmo przecież nazywa mnie "Coca-cola Zero: niemożliwe staje się możliwe" ;)

Gdy wjeżdżamy do Bran, zaczyna się prawdziwa ulewa. Wykorzystujemy ten czas na...mici, czyli wspominane przeze mnie wcześniej mięsne roladki. Niestety, nie powalają nas ani smakiem, ani zapachem. Ogromnie rozczarowani udajemy się na zamek Księcia Draculi. Po uiszczeniu opłaty 25Lei za osobę zostajemy wpuszczeni na teren zamkowego ogrodu. 
Należy ponownie podkreślić, że nie jesteśmy fanami zwiedzania, muzeów, galerii i innego rodzaju miejsc, gdzie trzeba spędzić dużo czasu i dreptać krok za krokiem w tłumie innych turystów. Zamek Bran okazał się wyjątkiem od tej reguły. Absolutnie nas zaskoczył.
Zdjęć jest dużo. Jeśli ktoś nie lubi oglądać wnętrz, to zalecam wykonać siedmiomilowy krok w dół strony ;)































  
Na nocleg lądujemy w Brasov, mieście oddalonym od Bran o jakieś 30km. Z uwagi na wielki napis na wzgórzu, nazywamy to miejsce "Rumuńskim Hollywood" ;)


A oto i prezentacja tego, co w Rumunii rozumie się jako "hotel ***". Prysznic otwarty od góry...i bez jednego skrzydła drzwi - ktoś tu bardzo dba o to, aby nikt się za bardzo nie zapocił w kąpieli ;) Wszak wentylacja, to podstawa dobrego odprowadzania wilgoci. No ale bez przesady... ;)


Dzień 6. Brasov - Piatra Neamt.

Noc jest dość ciężka. Hotel Long Street, jak na swoje *** dostarcza nam wielu wrażeń. Nie dość, że pokój śmierdzi papierosami to jeszcze mam wrażenie, że coś cały czas po mnie łazi :/ Rano zbieramy się w tempie ekspresowym i ruszamy ku kolejnej przygodzie. W planach mamy niezwykle malowniczy i bardzo popularny wśród turystów i motocyklistów - Wąwóz Bicaz.
Zanim jednak opuścimy Brasov, musimy zmierzyć się z tutejszym ruchem. Poprzedniego wieczoru, w czasie przechadzki po mieście, naszą uwagę zwróciły progi zwalniające na wjazdach na ronda. Dziś przekonujemy się, po co są tam one umieszczone. 
Włączenie się do ruchu po rondzie to nie lada wyzwanie. Jeśli się nie wjedzie szybko, konkretnie i z rozmachem, niejednokrotnie pod nadjeżdżający z dużą prędkością samochód, to można sobie stać do wieczora. W Brasov się nie jeździ - tam się zapierdziela. 

Zmieniamy Hrabstwo. Covasna to jedyne województwo, w którym zobaczyłam Rumunię, jakiej się spodziewałam. Biedna, troszkę śmierdząca, mocno zaniedbana i ogólnie nieciekawa krajobrazowo. Za to miasteczko Praid [hrabstwo Harghita] wita nas niezwykłą strojnością! 


Każda brama przystrojona jest choinkami obwieszonymi ozdobami. Łańcuchy z bibuły, bombki, ręcznie kręcone kolorowe kwiaty z papieru... całkiem jak u nas 30 lat temu :) Spodziewamy się, że jest to taki regionalny sposób na świętowanie 1 maja. Przez moment czujemy się jak w kolorowej bajce.
 

Za moment bajka zmienia się w serpentyny. Oto i nasz ulubiony znak drogowy ;) Info o konieczności użycia łańcuchów to wiadomość dla nas, że będzie się działo :)



No i dzieje się! Jak zwykle, nawierzchnia nas nie rozpieszcza, chociaż akurat tutaj jest jeszcze dobra,



ale za to za chwilę droga zaczyna się wić, by zabrać nas wysoko na wzgórze, z którego rozciąga się przecudowny widok na bardzo głęboką dolinę. Niektórzy nie mogą oderwać się od telefonu [serdecznie pozdrawiamy Radka :D ],


 albo wykradają batony z kufra.
 

A w tak pięknych okolicznościach przyrody


 i mając przed sobą tak poskręcaną drogę,

  
za sobą zresztą też,

  
warto aby każdy uzupełnił kalorie. Nawet jeśli suchym chlebem i colą ;)


Na mapie widzimy, że niedługo powinniśmy dojechać do jeziora. Parę dni wcześniej bardzo nam je polecano. Czym prędzej więc spieszymy ku niewątpliwej atrakcji, czyli Lacu Rosu - Różowe Jezioro, które okazuje się być zielone :/ Teraz kwitnie, więc jest zielone, a jak przekwitnie, to będzie różowe - ot, jaka logika! Też po rumuńsku zapewne ;)



Lacu Rosu to też ostatni moment na złapanie wdechu przed wjazdem do Wąwozu Bicaz. Ta skała zwiastuje jego bliskość.


Wąwozu nie da się opisać jednym słowem. Trzeba tam po prostu pojechać. Ja dzielę się zdjęciami, bo nawet teraz dech mam zaparty, kiedy myślą wracam do tamtych wspomnień...












Wypada w tym miejscu napisać jeszcze kilka słów o motocyklistach w Rumunii. W Wąwozie Bicaz spotkaliśmy pierwszą grupę turystów na jednośladach, na dodatek z Polski. Poza tym, tylko raz czy dwa zdarzyło nam się zobaczyć jakiegoś przyjezdnego motocyklistę i to w dodatku w jakichś bardziej komercyjnych miejscach. Fakt, że przełom kwietnia i maja to jeszcze nie sezon na tłumne spędy podróżników, ale ilość motocykli ogółem bardzo nas tutaj zaskoczyła. Jest ich mało.
W rozmowie z przemiłym Rumunem [managerem tego pensjonatu w Remetei, który ugościł nas przepyszną kolacją i palinką] dowiedzieliśmy się, iż motocykle są mało popularną rozrywką jego rodaków. Sam ma prawo jazdy, ale nigdy nie kupił motocykla i nie czuje potrzeby jeździć. Wiąże się z tym także brak przyzwyczajenia kierowców samochodów do obecności motocykla na drodze. I to widać. Wyprzedzeni przez jeden motocykl, nagle potrafią dostać małpiego rozumu. Zjeżdżają wprost pod wyprzedzający ich drugi motocykl, albo nagle hamują z piskiem. Zjeżdżanie, żeby ustąpić pasa to święto. Ogólnie, trzeba jeździć tak, jakby się było niewidzialnym, zachowywać ostrożność, nie podjeżdżać zbyt blisko i każdy ciaśniejszy zakręt czytać tak, jakby za sekundę miał się zza niego wyłonić samochód wyrzucony na nasz pas.


Dzień 7. Piatra Neamt - Bistrita

Kolejny piękny dzień. Wbijamy trasę i kolejną serią wyboistych dróg lecimy przez Mołdovę. Na kolejnej już tamie, którą spotykamy w Rumunii, zatrzymujemy się, gdyż jest ogromna. Naszą uwagę przykuwa jednak coś innego. Przyjrzyjcie się zdjęciu poniżej. Te błyszczące punkty to nie słońce odbijające się w tafli jeziora, tylko...plastikowe butelki. Są ich tysiące. Piętrzą się przy brzegu i dryfują tłumnie niesione wieloma prądami akwenu. Okoliczności przyrody są zachwycające. Liczba śmieci w wodzie aż przerasta ludzkie pojęcie.


Jak to Czarek powiedział, "Stig też tam był" ;) 

 



Widoki zapierają dech w piersiach. Rumunia ma potężne płuca. Ma czym oddychać. Przestrzeń, ilość lasów i potężne obszary nie skażone ręką człowieka sprawiały, że wielokrotnie czuliśmy się, jak w środku puszczy.


No i ta linia horyzontu. Wschodnie Karpaty nie przypominają już niczego z polskiego podwórka. To zupełnie nowa jakość, dzięki której ten dzień i podróż przez setki kilometrów gór, wzgórz, skalistych nawisów tuż nad drogą i głębokich dolin, najczęściej w towarzystwie szumiącej obok rzeki, jest dla nas wyjątkowy i wręcz "odsercowy". Moldova to bajka, która dzieje się teraz.




Najchętniej cały czas i co kilka metrów zatrzymywalibyśmy się na postój i zdjęcia. 




Piękny widok? No raczej, jak się dobrze wykadruje. Bo jeśli nie...
 


 ...na pierwszym planie śmieci...


...i gdzie się nie obrócić też masa śmieci :/ Przykro się robi, że Rumuni mają tak piękny kraj, a tak go nie szanują. Często widać pojemniki na odpady, które owszem są opróżniane, ale to, co wala się dookoła nich jest już dla śmieciarzy niewidzialne.



Za to krowy są w Suceavie, czyli kolejnym hrabstwie, przez które jedziemy, nadzwyczaj widzialne na drodze i to w ogromnych ilościach. W czasie, kiedy Cezary po raz kolejny dobiera się do moich kufrów w poszukiwaniu batonów, nadrabiam pewne zaległości.




Postanawiam, że bez udokumentowania żywego transportu mleka poruszającego się zazwyczaj pod prąd i z prędkością minimalną, bez kierunków i w dodatku gubiącego "olej", nie wyjadę z Rumunii. Do spełnienia zadania wybieram ten oto obiekt. Jak widać, potrafi nie tylko walić kupy na drogę ale także całkiem nieźle pozować ;)


O tym, że drogi nas nie rozpieszczają nawet już nie wspominam. Kiedy zaczynamy zbliżać się do Gór Rodniańskich, prędkość przelotowa spada a my znowu stajemy na podnóżkach. Wtedy właśnie rozwiązuje się tajemnica mojego wybitego palca. Jak nic musiałam się uszkodzić o manetkę gazu na którejś fantastycznej dziurze w drodze do Bran. Pozycja dłoni i ból w miejscu urazu [na szczęście nieduży] w czasie jazdy na stojąco wskazuje na to niezbicie.
Jedziemy góra 40km/h. Atrakcje drogowe wzmagają się. No i powoli zaczynamy wjeżdżać w jakieś dzikie rejony.






Za moment nasza podróż zatoczy koło. Powoli opuszczamy Suceavę. Jeszcze tylko piknik pod wiszącą skałą...



i możemy kontynuować jazdę.Granica z Maramureszem to istna przeprawa przez góry. Bardziej szlaki jezdne, które kiedyś były asfaltowe, a teraz straszą nawierzchnią doskonałą do trenowania techniki jazdy w terenie ;) Kolejne kilkadziesiąt kilometrów przejeżdżamy na stojąco. Jesteśmy już tak wyorani, że powoli przestajemy czuć kolana a łydki mamy twarde jak kamienie. Co jakiś czas robimy postój na złapanie oddechu i podziwianie widoków.


Ze wzgórza rozciąga się widok, którego przestrzenność, potęgowana jeno zarysem nitki drogi poniżej, aż zapiera dech w piersiach. I znowu jest cicho.


To, co zastajemy na przejeździe przez Rodnei cieszy nas, ale nie dziwi. Prosta linia przejazdu na mapie, a w rzeczywistości wije się jak język teściowej. Podjazdy i zjazdy, usiąść na tyłku nie można, bo lepiej jednak widzieć w co się wjeżdża no i jednak warunki do siedzenia nie są, więc pykamy te agrafki, czasami redukując nawet do 1 biegu, i z pojedynku z ostrą przeprawą przez góry wychodzimy z wynikiem 1:0. Dla nas :) Startujemy też z nową religią, która opiera się na głębokiej wierze w romans opony z nawierzchnią, prościej mówiąc - w przyczepność. A w razie czego, ze stojaka łatwiej z motocykla "spier***lać" [cytując naszego instruktora od enduro], gdyby jednak uślizg koła był zbyt duży aby relację maszyna - droga utrzymać ;) Przygoda, o jakiej marzyliśmy!




I dlatego jesteśmy zadowoleni. Przed wyjazdem nasłuchaliśmy się o tym, jakie tam są dziurawe drogi i jak jest w związku z tym niebezpiecznie. Wzięliśmy to na klaty i z pełną premedytacją odznaczyliśmy w nawigacji drogi główne, szybkie, itd. I pewnie dzięki temu, mieliśmy okazję zobaczyć Rumunię taką, jaka jest lokalnie. Bez jakichś fajerwerków, ale za to po malowniczych zakątkach. To nie w miastach ludzie nas witali, nie tam machali do nas z taką siłą, że ręce prawie wyskakiwały im z barków i nie tam podchodzili do nas, żeby nas uściskać. Ot tak, po ludzku, z czystej radości spotkania człowieka innego, niż oni. W tych bardzo lokalnych miejscach przekonaliśmy się, że uśmiech jest językiem uniwersalnym i łączy bardziej, niż tysiąc słów. A ze przy okazji najeździliśmy się po dziurach to do całokształtu dochodziła jeszcze frajda. I to jaka!
Dlatego też, szczęśliwi i zadowoleni z drogi przez góry, postanawiamy dać upust tej radości w sposób dobrze znany w naszej rodzinie, zapoczątkowany przez nestora rodu Piotra, a przez nas przejęty i kultywowany z pełną konsekwencją :) Gest "byłem, zobaczyłem, przejechałem".
Piotruś, to dla Ciebie.




Jest pięknie. Zbyt pięknie, żeby opuszczać to miejsce. Chcielibyśmy zostać tu na noc, rozbić namiot, patrzeć w gwiazdy, bo gdzież jest do nich bliżej, niż w górach? Niestety, ganiamy się dzisiaj z deszczem, więc robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcie


i uciekamy do "cywilizacji".
W miejscowości Borsa, takim odpowiedniku naszego Zakopanego, zostajemy zahipnotyzowani przez królową Karpat Wschodnich - wybijającą się ponad dolinę, monstrualną czaszę granitu pokrytego jeszcze w większej części śniegiem - górę Pietrosul [2305m.n.p.m.]. Jest tak tatrzańsko, tak "po domowemu", że jakaś dziwna tęsknota, w akompaniamencie podziwu i oczarowania, nie pozwala nam zdjąć z niej oczu. Nie mamy swojego zdjęcia, dlatego pożyczam jedno z internetu, abyście też mogli tego czaru chociaż odrobinę dostąpić [źródło: https://encrypted-tbn2.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcQEzVLUzyyaj8FtUpN4iVkoM-bQ2lLEPwNlhDhY03lw4bRvV4y8].
 

Jedna góra, tak wielka i piękna i tak blisko, jak na wyciągnięcie ręki. Postanawiam sobie, że muszę tam kiedyś wrócić i wejść na jej szczyt.
Ale nie dziś. Dziś mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do przejechania i na mapie widzimy prostą, niby, drogę. Ale, jak już zdążyliśmy się nauczyć, w Rumunii nie ma tak, żeby było prosto ;) Za chwilę trafiamy więc na kolejne serpentyny :)




Nie jest tu garbato i dziurawo, ale za to specjalizujemy się w wyprzedzaniu tirów. Niestety, pomimo tego, że droga wąska, to najwidoczniej jest to jakiś jedyny w okolicy sensowny łącznik dla transportu przemysłowego. Mało tego, kierowcy dużych ciężarówek osiągają na tej górskiej drodze prędkości wręcz zatrważające. Z przerażeniem obserwujemy pędzącego na nas tira z drewnem zastanawiając się, czy zamiecie nas z pobocza, czy nie.


Fakt, zatrzymaliśmy się trochę za blisko drogi. Ale pobocze też było zagadką. Piaszczyste, przepadające, wygładzone jak żelazkiem. Nasza pierwsza myśl, to lawina. Odruchowo, jak na komendę, obydwoje patrzymy na zbocze po drugiej stronie drogi. Ale nie - las stoi jak stał i ma się doskonale - wybija ponadprzeciętną zielenią. Po wstępnych oględzinach dochodzimy do wniosku, że kiedyś było tu domostwo, a potem nadjechał spychacz i zepchnął cały przybytek w przepaść. Świadczyć o tym może kawał jakiegoś płota wystający z przepraski, albo dachu leżącego gdzieś w dole czy części odzieży walające się w grudach piachu.


A może to tir przywalił w chałupę i ją skasował? Akcja z rozpędzoną ciężarówą, której sami byliśmy świadkami kilka minut wcześniej też mogłaby wchodzić w zakres opcji kalamity tego przybytku. Żartując, że jeszcze chwila a odnajdziemy jakieś zwłoki, wskakujemy na motocykle i pędzimy do Bistrity.
Wjeżdżamy do niej w strugach deszczu. Bardzo długo nie możemy znaleźć noclegu, bo miasto niby nie małe, a pensjonatów i hoteli jak na lekarstwo. Skutkiem tego - zaporowe ceny. Logujemy się więc w pensjonacie ****, za 180Lei za pokój dwuosobowy. I tutaj muszę dopisać coś, czego w Rumunii wręcz nienawidziliśmy. Otóż owszem, Unia i te sprawy, ale zakazu palenia w miejscach publicznych nie ma. Widok gościa, który w jednej ręce trzyma widelec, a w drugiej kiepa i jednocześnie filiżankę z kawą, przyprawia nas o mdłości.
Na zakończenie dnia, naszym co wieczornym już rytuałem, urządzamy jeszcze potop łazienki - kolejna fantastyczna cecha pryszniców w pensjonatach - i kołysani miarowym biciem kropli deszczu o dachówkę, zasypiamy jak dzieci. Po takim dniu pełnym wrażeń i wyzwań, nie przychodzi nam to trudno.


Dzień 8. Bistrita - Satu Mare
Dziś postanawiamy polecieć jak najszybciej do Satu Mare. Wyspać się, odpocząć przed jutrzejszym powrotem do Polski i przebiegiem około 800km. Świadomość, że nasza podróż się kończy, napawa mnie refleksją. Dlatego robię takie oto zdjęcie, mocno symboliczne, że chociaż jeszcze mamy drogę przed sobą do pojechania, to ja już myślami wracam do tego, co za nami...


Po drodze zaliczamy jeszcze prawdziwą gratkę dla lubiących schodzić na kolanko. Sami sobie nie odmawiamy przyjemności troszkę bardziej agresywnej jazdy, bo asfalt gładziutki, czyściutki, suchutki, pasy szerokie na dwupasmówce i ruch dość niewielki. I pomimo tego, ze jedziemy turystycznymi endurakami, to ESA sport automatycznie nawija się pod palec. Załadowani, ale z ogromną chęcią i przyjemnością, niemal przelatujemy kilka kilometrów drogi, przy której Patelnie na Obidowej to taka ot - sznuróweczka. Sprawia nam to niesamowitą radość. Po kilku tysiącach kilometrów dziur, równa droga działa jak cyngiel. Wystarczy go tylko pociągnąć i zaczyna się zabawa.
Po dojeździe do stacji benzynowej nieopodal zeskakujemy z motocykli i jak wariaci zaczynamy oglądać tylne opony. Zamykanie nie jest naszym celem, jazda na kolanie czy dawanie na koło również nie, ale jak jest możliwość ładniejszego pojechania, to czemu nie?

W Satu Mare lądujemy dość wcześnie. Tym razem przeżywamy szok, bo miasto, które przy pierwszej wizycie traktujemy i odbieramy jako brudne i sprawiające wrażenie przedmieść Czernobyla, pokazuje się nam od innej strony. Wystarczy tylko trochę słońca i krótki spacer po okolicy.



To ostatnie popołudnie w Rumunii jest ciepłe, słoneczne i spokojne. Wspominamy, jak pierwszego dnia chodziliśmy po tym mieście lekko wystraszeni, zdystansowani i nieufni. Dziś spacerujemy wśród ludzi odprężeni, uśmiechnięci i bogaci o wiele nowych doświadczeń. 9 dni wystarczyło nam, aby wymazać z podświadomości 30 lat przekonań o tym kraju zaszczepianych w nas przez media i obraz cyganów, których łatwo spotkać w Polsce, ale [i tego wcześniej nie wiedzieliśmy] nie są oni reprezentacją Rumunii jako nacji, kultury czy zwyczajów. To, co wam żebrze na światłach z plastikowym kubkiem w dłoni, to nie Rumun - to cygan. Dziś wiemy, że jest to kraj piękny i taki jeszcze nieskorumpowany zachodnią cywilizacją. Będziemy za nim tęsknić.


Dzień 9. Satu Mare - Warszawa

Wyruszamy skoro świt. Z łezką w oku, bo w Motelu Al Capone żegna nas pan recepcjonista, który również okazuje się być motocyklistą. Około 70 letni mężczyzna, z dumą pokazuje mi na laptopie zdjęcia z żoną, kiedy rok temu na Transalpie robił Transfogarską. Gdy grzejemy motocykle, stoi na tarasie motelu, macha nam ręką i robi nam zdjęcia telefonem komórkowym. Do ostatniej chwili, aż znikamy w bramie, cały czas odprowadza nas wzrokiem. My żegnamy go krótkim klaksonem. To wzruszający moment. Znaliśmy się 10 minut, a żegnaliśmy jak z przyjacielem. Motocykle łączą ludzi, niezależnie od narodowości czy wieku.

Na samym przejściu granicznym, kiedy Cezary kupuje węgierskie winiety, ja smaruję łańcuch. W tym czasie podchodzi do mnie pies. Wygląda...sami zobaczcie.



Natychmiast wyciągam z kufra kanapkę podarowaną mi na drogę przez przemiłego pana recepcjonistę-motocyklistę. Pies pożera ją w całości bez wybrzydzania. Czarek, początkowo odmawia mu swojej kanapki, ale jeden rzut oka na zwierzę wystarczy, aby natychmiast zmienił zdanie. Tym samym, druga porcja ląduje w psim brzuchu. Tłumaczę jeszcze nieszczęśnikowi, że to zaczarowane kanapki, po zjedzeniu których znajdzie dom. Sama chcę wierzyć w to, że to prawda.
Niestety, karma do mnie nie wraca. Chwilę potem, kiedy z próbuję zestawić motocykl z podstawki centralnej, ten leci mi na bok i w rezultacie tracę prawe lusterko. Taki pech i to ostatniego dnia, na samym wylocie. No ale czego nie zdziała power tape? Misterna konstrukcja sprawia, że nawet przy 160km/h nic się nie składa, nie przygina, tylko lekko drga.
Dwanaście godzin później parkujemy motocykle w garażu. I tak kończy się nasza Rumuńska wyrypa po białych drogach. Przywieźliśmy ze sobą dużo więcej bagażu, niż zabraliśmy - wspomnienia, doświadczenie, zdjęcia, radość. I zmęczenie. Dużo pozytywnego zmęczenia. No i apetyt na więcej, na kolejną przygodę. Gdzie? Czas pokaże.