piątek, 9 grudnia 2016

Ruta MotoEspaña 2016 - początek SPIS DNI

Kolejny rok - kolejne motowyzwanie. Tym razem miało być ciepło, smacznie i kolorowo. Miało być flamenco, południowe klimaty, palmy... Jak zwykle miały być kręte drogi, górskie przejazdy i setki kilometrów dziennie do pyknięcia.

Wszystko to zrealizowaliśmy. A nawet dużo więcej :)

Zabieram się wreszcie do spisywania wspomnień, tras i przydatnych informacji. Postaram się jak najbardziej się streszczać ;) żeby znowu godzinami nie trzymać Was przed monitorem.

A dla łatwiejszej nawigacji po naszej przygodzie i, ze względu na ilość posiadanego materiału do zamieszczenia z każdego dnia, w celu uniknięcia sytuacji, w której strona będzie się Wam ładować godzinami [zwłaszcza na urządzeniach mobilnych], postanowiłam wypuścić opowieść o Hiszpanii w odcinkach, ze spisem treści, który znajdziecie poniżej, a klikając w poszczególny etap wycieczki natychmiast zostaniecie przekierowani na stronę z opowieścią i relacją foto/video :)

SPIS DNI:

1.2.3 - Ruta MotoEspaña - początek

4. Barcelona - Albarracín "Hiszpania w pigułce, czyli co kryje południowy Aragón"
5. Albarracín - Ruidera "Przez hiszpański Meksyk, czyli z wizytą w Castilla-La Mancha"
6. Ruidera - Trevélez "Mała Arizona, czyli o tym, jak powitała nas Andaluzja"
7. Trevélez - Ronda "Droga do nieba, czyli andaluzyjscy szybcy i wściekli"
8. Ronda - San Fernando [Cadíz] "Gibraltarski Filar Herkulesa, czyli podróż na koniec świata"
9. San Fernando - Salamanca "Wielka równina Extremadury, czyli nie ma o czym gadać"
10. Salamanca - Santiago de Compostela "El Camino DO Santiago brzegiem wąwozu, czyli zdobywcy motocyklowej muszli"
11. Santiago de Compostela - Ribadeo "O czym wieją wiatry zachodu, czyli co nas spotkało na Costa da Morte"
12. Ribadeo - Santander "Picos de Europa, czyli o tym, jak przełknąć gorycz porażki"
13. Santander - Jaca "Ramię w ramię z Atlantykiem i pierwszy etap pirenejski"
14. Jaca - Barcelona "Drugi etap pirenejski i poszukiwanie zaginionych szutrów"
15. Barcelona "Jeden dzień to za mało"
16,17,18 - Ruta MotoEspaña - koniec

Życzę udanej podróży :)

czwartek, 2 czerwca 2016

Saksońska draka, czyli długi weekend dla Warszawiaka po Szwajcarsku podawany na czeskim knedliczku.


Znów w drodze. A raczej - wreszcie. Bo sezon już dawno się rozpoczął, a dla nas to dopiero pierwsze dłuższe kilometry w tym roku i kilka dni w drodze.
Poza tym, wycieczka, którą zaplanowaliśmy na bożocielny weekend, to był także festiwal pierwszych razów, bo:
a. po raz pierwszy zdecydowaliśmy się nie tylko na samą jazdę po fajnych drogach dla przyjemności, ale raczej na jazdę od punktu do punktu, gdzie postanowiliśmy coś (i tu uwaga, bo wpada nowe słowo) "zwiedzić",
b. atrakcje wybrane zostały przez Cezarego,
c. nasza dwójka zamieniła się w trójkę, czyli przełamaliśmy daleko i szybkobieżny duet.
Rozwinięcie punktów a i b w dalszej opowieści ;)

Wybór destynacji był prosty, gdyż już od jakiegoś czasu miałam na oku Czeską i Saksońską Szwajcarię. (Wyjaśnienie punktu b). Cezary zabrał się za poszukiwanie w sieci informacji na temat ciekawych dróg, czy miejsc wartych zobaczenia. Do wykorzystania mieliśmy cztery dni, które postanowiliśmy przeznaczyć na niewymagającą wycieczkę. I w związku z tym, w naszych głowach zrodził się kolejny plan (wyjaśnienie punktu c) - poszerzenie grupy. Na dwa dni przed wyjazdem zadzwoniliśmy do Artura, który rok wcześniej zaopatrzył się w DLa 650 i z którym czasami lataliśmy wokół komina. Pomyśleliśmy, że będzie to dla niego idealna szansa na rozpoczęcie przygody z wyjazdami motocyklowymi.

CZWARTEK

Nasza propozycja została przyjęta przez Artura bardzo entuzjastycznie, skutkiem czego w czwartek z rana trzy motocykle wyruszyły w kierunku Wrocławia S8ką.

Pierwszy dłuższy przystanek robimy dopiero w Kostomłotach, kiedy to opuszczamy A4 i zjeżdżamy na 5 w kierunku Lubawki. Dla mnie osobiście, wjazd na tą konkretną drogę jest ogromną radością, gdyż kocham Dolny Śląsk, a okolice Kamiennej Góry i Kotlinę Jeleniogórską najbardziej. Humory dopisują, bo i pogoda, która wcześniej nieco nam marudziła nad głowami, postanowiła zmienić oblicze na pogodniejsze. Perspektywa deszczu została rozdmuchana przez wiatr.




Artur ma w Karpaczu rodzinę, dlatego to miejsce (znów ku mojej osobistej, ogromnej uciesze) wybieramy na nocleg. Stamtąd będziemy mieć też bardzo przyjemną drogę, i fenomenalną na rozgrzewkę dla nowicjusza, do Czech i dalej ku kolejnym atrakcjom.




PIĄTEK

Plan na ten dzień jest następujący:
- lecimy do Czech,
- zahaczamy o Pekelne Doly,
- skalny zamek w Sloup,
- i Pańską Skałę,
- po czym lądujemy na kempingu w Jetrichovicach.

Szalenie proste! A więc, jedziemy.

Wszystkim, którzy tego jeszcze nie zrobili, polecam taki przejazd z Karpacza do Jakuszyc: Miłków, Sosnówka, Sobieszów, Jagniątków, Michałowice, Szklarska Poręba, Jakuszyce.
UWAGA!!! Na odcinek Jagniątków-Michałowice należy zjechać z drogi 366 w lewo! Zobrazowane jest to na mapce.

Plusy? Widoki. Początkowo, po minięciu Miłkowa, otwiera się przed nami panorama Karkonoszy - widok, który nikogo nie pozostawi obojętnym. Droga nie jest prosta jak drut, dlatego można się delikatnie rozgrzać przed wjazdem na odcinek Jagniątków - Michałowice, gdzie czekają na nas fajne zakręty. Tu możemy nieco pogonić, ale prawdziwa frajda zaczyna się, kiedy zjedziemy na 3 z Jeleniej Góry do Jakuszyc. Szybkie, szerokie winkle po pięknym asfalcie, słynny Zakręt Śmierci i Wodospad Szklarki czekający nas po lewej to niewątpliwe atrakcje tego odcinka.
Minusem jest ruch na 3ce :/ Jeśli uda nam się lecieć rano, to żadne zawalidrogi nam nie grożą. Ale jest to dość uczęszczana trasa, zwłaszcza w godzinach od 10-20, więc warto mieć się tam na baczności.
UWAGA!!! Jest to odcinek bardzo popularny wśród motocyklistów (podobnie jak Jagniątków - Michałowice) dlatego możemy się spodziewać jednośladów ścinających zakręty lub wyprzedzających na zakrętach, co zdarza się bardzo często. Dlatego zalecam szeroko pojętą ostrożność i trzymanie się prawej strony pasa w ciasnych i niewidocznych zakrętach.

Istnieje również druga opcja przejazdu, ale ja nie jestem jej fanką, gdyż wiedzie ona głównie przez las i, o ile ciekawa, bo umiarkowanie kręta, to pozbawia nas widoków. Ale, dla chętnych, podaję jej przebieg.
Jedziemy w górę Karpacza (główną drogą, do Wangu) i dalej cały czas po pierwszeństwie zjeżdżamy 15km w dół przez Bierutowice i Przesiekę aż do Podgórzyna, gdzie wlatujemy na drogę 366, jedziemy na Sobieszów i dalej j/w.



Jeśli ktoś będzie miał chęć, to warto, już za Szklarską, zatrzymać się na dużym parkingu zaraz po minięciu Kruczych Skał (nie da się ich nie zobaczyć - goła, wysoka granitowa ściana po lewej ręce) i mostu na rzece Kamienna, zjechać na parking i podejść 1,5km w górę (około 25 minut na nogach wolnym spacerem), aby zobaczyć Wodospad Kamieńczyk. Po uiszczeniu opłaty można zejść schodami w dół i popatrzeć na spadające z 27 metrów kaskady górskiej wody. Dodatkowe wrażenie robi wąwóz, którego dnem spływa Kamienna - wąski, 30 metrowy rów wybity przez wodę w litej skale. Widok wart jest zachodu i podejścia!!!

Jesteśmy w Jakuszycach. Kto nie ma koron, niech tu zakupi, albo zaopatrzy się w nie wcześniej. W Czechach lepiej płacić koronami, bo przy opcjonalnym szastaniu Euro może nas spotkać przelicznik po żydowskim kursie.
A teraz lecimy na Liberec. Tutaj możliwości są nieograniczone. Można jechać cały czas główną, śliczną drogą przez Harrachov, Tanvald i Jablonec nad Nysą, albo wyłączyć w GPS główne drogi i puścić się wąskimi, krętymi przecinkami na jedno auto i tak bujając się dojechać do Liberca. My właśnie tak uczyniliśmy. Jeśli też wybierzecie tę opcję, to miejcie na uwadze wszechobecny żwir w większej lub mniejszej ilości. A kraina jest piękna :) Zielona, soczysta, pachnąca... Chce się jechać!!!


Mijamy Liberec. Pierwszym punktem naszej wycieczki (i tu wyjaśnienie punktu c) są Pekelne Doly. Je po prostu trzeba zobaczyć! Piaskowa skała, którą zaadoptował czeski klub motocyklowy Pielekne Doły i dostosował do swoich potrzeb, jako miejsce spotkań. Główną charakterystyką tego miejsca jest to, że droga nie kończy się wraz z ostrym podjazdem pod skałę. Nie musimy zsiadać z motocykla, żeby podejść do baru, czy obejrzeć jaskinię. Bo do niej można wjechać :) Po wymalowanych pasach można pokluczyć po kilku salach, zaparkować przy kanapach, czy po prostu dla funu pokręcić się w kółko dookoła piaskowych filarów. Oczywiście przy zachowaniu ostrożności, gdyż oświetlenia tam nie ma. Ciemność i głośność, gdyż - jeśli słyszeliście kiedyś motocykl w zamkniętym garażu, to było NIC :D Tam akustyka jest taka, że wystarczy jeden motocykl, żeby pękały bębenki. Dlatego właśnie, chcemy tego wszystkiego doświadczyć osobiście :)
Mapka pokazuje opcję dojazdu drogą główną, ale znowu można poszaleć i pojechać bokami :)


Udajemy się więc do Lindavy (adres: Lindava 315), co wcale nie jest aż taką prostą sprawą. W GPS wariuje, my w lesie, psy jakieś szczekają, a jaskini nie ma. Mekka czeskich motocyklistów podobno, a tu dupa zbita - nic nie warczy, płasko...
Ratuje nas internet Artura. Google szybko ukazują prawdę o naszym położeniu i wskazują właściwą drogę. Problemem jest jednak to, że dojazd i tak nie jest łatwy, bo nie ma żadnych znaków, które by na Piekielne Doły prowadziły, a i mapa googli jest mało dokładna wskazując jedną nitkę w miarę prostej drogi, gdy w rzeczywistości lądujemy na paru skrzyżowaniach i niekoniecznie wiadomo, czy to główna, czy podporządkowana, jechać w lewo czy w prawo...? A ludzi tam uświadczyć ciężko, bo to głęboka prowincja, parę domów na krzyż. No ale jedziemy. I dojeżdżamy :)

Najpierw ostro pod górę po betonowych płytach, a potem już objazdówka. W roli głównej: Cezary.





I jeszcze ujęcia z naszej strony :) Wjazd smoka...


I smoka tegoż również wyjazd ;)




Całe miejsce wygląda tak:





Motocyklistów jest tam chmara. Nie ma jakichś podziałów na typ jednośladu. Są turystyki, enduro, kosiarki vel. plastiki, cruisery, choppery... Hulaj dusza! Tu każdy motocyklista jest bratem, niezależnie, co dosiada.


Tutaj było małe zamieszanie, bo okazało się, że było też przestawienie i wszyscy musieli pomagać "wzrokowo" w rozpakowywaniu pewnej składanki, do której doprowadził motocyklista z Niemiec urządzając..... domino ze stojących równiutko, jeden obok drugiego, motocykli. 5 sztuk poszłooooo!!! na boczek w akompaniamencie przerażonych spojrzeń i łapania się za głowy. Gdyby miały po 4 kółka, to by się się zdarzyło.. ;) ale nie mają!!! I chwała im za to ;) Co ma wisieć, nie utonie, a motocykl nie quad - do pionu dąży tylko jak ma ciąg. Bez tego ciągnie do gleby. End of story ;)
Uczciliśmy to wydarzenie nie gapieniem się i nie robieniem zdjęć nieszczęśnikom podnoszącym swoje maszyny. Jakąś kulturę trzeba mieć.



Pomimo ogólnego zachwytu nad tym miejscem, na sofach nie odważyliśmy się usiąść...


W środku bar, głośna muzyka. Huk niesamowity, bo każdy przejeżdżający motocykl w miejscu o takiej akustyce, po prostu rozwalał uszy i trepanował czaszkę aż do pnia mózgu! Byli też tacy, co i gumę sobie spalili, co połączone z ogólnym zawisem ciężkiej chmury spalin powodował sufokatywną mieszankę, przed którą lepiej było albo uciekać, albo zabezpieczać się tak jak Cezar na zdjęciu poniżej :)












Nie da się tam pojechać, objechać jaskini i wyjechać zaraz w dalszą drogę. Ten klimat trzyma w kleszczach i trzeba zrobić tam sobie dłuższy przystanek. My, jak zwykle, zamiast piwa w barze ;) zaopatrujemy się w pamiątki - bez naszywek i naklejek ani rusz! Można tutaj również urządzić sobie popas, co czynimy, aby nabrać sił do dalszej jazdy.

Ale czas w miejscu nie stoi. Mamy jeszcze dwie atrakcje do zaliczenia, więc ruszamy w drogę. Kolejny przystanek: Sloup. Jedyne 9km, ale na tej drodze po raz pierwszy spotykamy się z przepięknymi, czeskimi piaskowcami. De facto na tej drodze zaczyna się nasza mała saksońska przygoda.


Delikatnie wijąc się, droga biegnie piękną, zieloną krainą. Po prawej możemy podziwiać skupiska piaskowych turni, a także piękny, wykuty w skale amfiteatr ze sceną i widownią.

Zamek w Sloup jest jednym z najbardziej urokliwych, jakie widziałam w życiu. Zbudowany w XIIIw. pełnił rolę średniowiecznej warowni obronnej i poprzez wieki rozbudowywał się aż do obecnego kształtu. Jest to wspaniały przykład tego, jak człowiek podporządkował sobie i wykorzystał do własnych celów to, co stworzyła Natura. Zobaczycie to, jak ze skalnych rozpadlin można było zrobić zasobnik na zboże a z jamy z naturalnym oknem barokową kaplicę. Duża ilość schodów koniecznych do pokonania całej fortecy powoduje, że można się nieco zagotować, zwłaszcza w motocyklowym opierunku, dlatego około godzinna wycieczka może dość "odwodnić" dzielnych rajderów ;)


























poniedziałek, 16 maja 2016

DZIEŃ 1: Kierunek - Szwecja


"Ja jestem drogą.
Ja wyznaczam szlaki.
Nic mi się nie przytrafia...
To ja się dzieję."
Denis Johnsos

                                                                                                                              (przekład: Asia Cuper)

PRZEZ (NIE TAK) WIELKĄ WODĘ

Ku Północy ruszamy około południa, 2 lipca 2015 roku. Dzień zapowiada się bajecznie. Jest ciepło i słonecznie. Dobre dobrego początki!

Pierwszy przystanek czeka nas o 21:30, kiedy to zajedziemy do portu w Gdyni i zaparkujemy nasze motocykle na promie linii Stena i odpłyniemy do Karlskrona w Szwecji. Wszystko pięknie, ładnie. Z małym "ale" - ja panicznie boję się wielkiej wody. Jeden jedyny raz, kiedy miałam do czynienia z Bałtykiem, był w dzieciństwie i przez cały czas trwania rejsu na Westerplatte oglądałam dno... torebki na treść żołądkową. Inny przypadek to Morze Śródziemne i sytuacja, w której metr od brzegu nakryłam się pontonem i, z uwagi na skaliste i śliskie dno, nie mogłam się spod niego podnieść dłuższą chwilę walcząc o to, żeby się nie utopić. Woda to wróg. Koniec kropka.
Ale do Szwecji trzeba się jakoś dostać. Lądem? Za długo. Powietrzem? Nierealne. Woda jest jedyną słuszną opcją w naszym scenariuszu. I konieczną, ponieważ w samej Norwegii czekają nas krótsze i dłuższe przeprawy po fiordach i nawet oceanie!! Warto więc zacząć od wysokiego konia. A wygrywa ten, kto się nie poddaje.

Dziś mamy do przejechania tylko 430km. W dodatku szybkimi drogami. Na rozgrzewkę jak znalazł.  Pakujemy więc manatki na motocykle i jesteśmy gotowi do drogi. No...prawie gotowi. Cezary jednym przyciskiem reguluje zawieszenie w swojej katedrze. Ja dochodzę do wniosku, że wcale nie mam aż takiego obciążenia, żebym musiała czepiać się sprężyny. Jakiż to był błąd!

W trasie szybko okazuje się, że 160km/h jest to prędkość nieosiągalna z ładunkiem, jaki wiozę. Że załadowany kuframi bocznymi motocyklem buja w zakrętach - żadna nowość, ale żeby łapać bujankę przy jeździe na wprost? No i gdzie ta moc mojej BMki? Przecież nie może być, żeby jedzenie na 17 dni w postaci pełnego wyżywienia (puszki, liofilizaty, wody ze 3 butle 1,5 litra, zupki chińskie - obowiązkowa wyjazdowa "żywność ratująca życie", wszystko dookoła tego i nawet dwie flaszki ketchupu Helmann's), cała jedzeniowa impreza kempingowa i wiele innych skarbów upchanych w bocznych kufrach po 18 kilo każdy, plus torba bytowa za plecami i pełny, ciężki jak piorun jasny z rozbłyskiem kufer centralny, ważyły tyle, co pasażer! Tak sobie liczę, łykając kilometry.
Więc cisnę 160. Buja. Cezary też mówi, że go buja - w sumie on wiezie niewiele mniej w kufrach i cały sprzęt sypialniany na biwak. Cisnę 150 - buja. No nie da się. Zakładamy więc górną granicę 140km/h na szybkich drogach. Dla bezpieczeństwa. To najważniejsze. No i teraz jakoś się jedzie :)

21.30 zbliża się nieubłaganie.
Ciśnienie mi się podnosi, nogi miękną, ręce drżą... W gdyńskim porcie czekamy ponad godzinę w kolejce dla motocykli. Jest ich z 15 o różnych markach i typach. Wreszcie nasz prom przypływa, wyładowuje pasażerów i zabiera nas na pokład.




Wypływamy nieco opóźnieni. Szybciutko lokujemy się w kajucie i wychodzimy na górę pożegnać się z Polską.




Przygoda zaczyna się na dobre wraz z zachodzącym słońcem i lądem znikającym gdzieś za horyzontem. Jest po prostu pięknie.


Morze spokojne, wiatr w umiarkowanym stopniu urywa głowę, a my albo spacerujemy po pokładach albo leżymy na leżakach i patrzymy na z wolna pojawiające się na granatowym niebie gwiazdy.



Dużo czasu spędzamy też z Andrzejem, motocyklistą z Łomży, który już od wielu lat mieszka wraz z rodziną w Norwegii. Opowiada nam o tym kraju i panujących w nim zwyczajach. Nas, oczywiście, najbardziej interesują rzeczy związane z warunkami drogowymi, policją, przestrzeganiu przepisów, mandatami, opłatami za przejazdy itd. Szybko jednak poznajemy Norwegię oczami imigranta ekonomicznego. Obalania faktów i mitów nie ma końca. Moje wyobrażenie o Norwegach też lekko się przemeblowuje. Z przewodnika dowiedziałam się, że są to ludzie otwarci na przyjezdnych i turystów, zawsze chętni do pomocy, szczęśliwi, aktywni fizycznie i żyjący na bardzo dobrym poziomie. Andrzej burzy dość znacznie ten wyidealizowany obraz. Opowiada o stosunku norweskich pracodawców do pracowników z innych krajów, o tym, jak wyglądają norweskie rodziny i jak, de facto, trudne jest życie w tym pięknym, skandynawskim kraju. Oczy mamy jak złotówki ze zdziwienia. Był to jednak tylko wstęp do zmiany obrazka definiującego ludzi zamieszkujących norweskie królestwo. I myślenia o Norwegii jak o finansowym raju.

Ale to, co mówi Andrzej, nie zmienia w żadnym stopniu naszych planów. Tym bardziej jesteśmy ciekawi tego, co nas czeka. Ja nawet odczuwam przyjemność z przebywania na pełnym morzu. Prawdę mówiąc...zaczyna mi się to podobać :) Oprócz cen, oczywiście, bo zderzenie z nimi w sklepie na promie jest jak spotkanie z pędzącą bez hamulców ciężarówką. Za małe piwko i malutkie Toblerone płacimy kwotę bardziej słoną, niż woda w Bałtyku ;) Uwierzycie, że na zdjęciu poniżej trzymam w rękach 60zł? Ja też bym nie uwierzyła... ;)


Ale piwo jest pyszne. Po kilku łykach, w chwili gdy zalegam na swojej "koi", stwierdzam, że fajne to pływanie :) Takie pierwotne. Jest sobie mały, bezbronny człowiek a dookoła niego długo, długo nic...

Jeszcze bardziej podoba mi się, kiedy rankiem następnego dnia, już o szóstej, budzę się i podnoszę zasłonę okna naszej kajuty. Widok jest wręcz nieziemski.




Jak okiem sięgnąć, woda i tylko woda. Lampa totalna, ani jednej chmurki. Chce mi się płakać z radości. To takie nowe uczucie, zupełnie inna jakość dla kogoś, kto albo otoczony jest ciągle przez wysokie budynki, masy ludzi czy wysokie góry. A tu nagle...nic.
Oczarowani tym pięknym, zapowiadającym dobre warunki do jazdy dniem, spędzamy dłuższą chwilę delektując się widokami i przestrzenią.






Dokładnie o 9 rano, 3 lipca, zjeżdżamy z promu. Tutaj rozstajemy się z Andrzejem (zdjęcie na dole), który serdecznie zaprasza nas w odwiedziny do swojego domu, jeśli pozwoli nam na to czas i trasa. Wymieniamy się numerami telefonów, żegnamy się życząc sobie wzajemnie powodzenia i bezpiecznej drogi i rozjeżdżamy ku własnym celom.
Andrzej bardzo kibicuje naszej podróży. Od dawna marzy o dojechaniu na NordKapp. Jednak warunki finansowe nie pozwalają mu póki co zrealizować tego marzenia. Mamy ogromną nadzieję, że któregoś dnia uda mu się zobaczyć słońce o północy :) Trzymamy kciuki!!!



Pełni dobrych myśli i otwarci na nowe wyzwania nakręcamy nasze pierwsze kilometry po Szwecji.
Północ jest coraz bliżej. Ale o tym w kolejnym odcinku... :)























poniedziałek, 1 lutego 2016

Nie tylko NordKapp. Wstęp.

"[...]W symbolice przygodowej są jeszcze dwa kierunki. Oto ich znaczenie: iść ku północy, to podejmować wyzwanie, sprawdzać własną siłę. Iść na południe to z kolei poszukiwać odpoczynku i ukojenia."
B. Weber, Imperium Mrówek II - Dzień Mrówek

WSTĘP

Kto nie marzy o przełamaniu codziennej rutyny i przeżyciu wspaniałej przygody? Ziemia nie jest planetą zamieszkałą przez istoty, które nie sięgają myślą daleko poza granice miejsca swojego pobytu. Gdyby nie ludzka potrzeba eksploracji, doświadczania i odkrywania nieznanego, bylibyśmy biedni i nieświadomi - pozbawieni wspomnień, wyobrażenia o cudzie, jakim jest każdy centymetr tego świata - i jak my możemy się w nim odnaleźć.
Możemy więc albo czerpać z doświadczenia innych ludzi, albo sami zacząć doświadczać.

Jaka jest różnica pomiędzy przeżywaniem poprzez słuchanie, oglądanie zdjęć, czy filmów dokumentalnych a empirycznym doświadczaniem świata? Czy można "na sucho" i "na odległość" w pełni zaspokoić ludzką ciekawość? Czy po przeczytaniu tysięcy przewodników o jakimś miejscu można stwierdzić: "Znam je co do joty"? Czy po zapoznaniu się z tysiącem zdjęć jakiegoś miasta możemy mieć pewność, że gdy kiedyś wreszcie się w nim znajdziemy, to się nie zgubimy?

Nie.

Ale można się zarazić. Pozytywnie i całym sobą zapragnąć dotknąć czegoś osobiście, wejść o własnych siłach na jakiś szczyt, na własne oczy zobaczyć zorzę polarną czy stanąć nad Niagarą. To wtedy popularne i oklepane obrazy nabierają prawdziwego wymiaru. Wtedy obrazy wpadają do całkiem innej szuflady naszej pamięci wypełnionej głosami, zapachami, wiatrem. Gdziekolwiek się z nimi w przyszłości spotkamy, przywołana zostanie cała feria wspomnień związanych z tamtym doświadczeniem. Tylko wtedy będziemy mogli powiedzieć, że tam byliśmy, że coś widzieliśmy, albo coś zrobiliśmy.

Albo przejechaliśmy! I o tym będzie ta opowieść. O drodze, motocyklach, ludziach i miejscach znanych bardzo, mniej i pewnie wcale.

CZĄSTKI ELEMENTARNE

Mało nam. Zawsze. Bo co z tego, że ktoś fajnie o czymś poopowiada, pokaże zdjęcia i kilka filmików nagranych z drogi? Ciągnie nas do osobistego spotkania ze światem. I wszystko, co się na to składa, musimy zważyć na swoich barkach. Dlatego latem 2015 roku postawiliśmy na ciężki kaliber wyzwania - północ Europy, a konkretnie - najdalsza północ.

A cząstki elementarne naszej przygody, to cztery ważne elementy: dwoje ludzi i dwa motocykle. Jak zwykle, dosiadamy (ja) BMW F700GS i (Cezary) BMW R1200GS.


PLAN

NordKapp od samego początku miał być miejscem inaugurującym naszą wyprawę. Chcieliśmy zobaczyć całą Norwegię, a nie ograniczyć się do Przylądka Północnego, Drabiny Troli i Lofotów. Zrezygnowaliśmy też z najbardziej typowej drogi dla polskich motocyklistów odbywających tę trasę, czyli odrzuciliśmy wycieczkę dookoła basenu Morza Bałtyckiego z dojazdem na NordKapp przez Estonię. Dlatego też z tak wielkim uporem poprawiałam Cezarego, kiedy na pytanie o nasze wyjazdowe plany odpowiadał, że jedziemy na NordKapp.
- Nie tylko NordKapp. Jedziemy do Norwegii.

Ale taką wyprawę trzeba najpierw dobrze zaplanować. Najlepiej zacząć od zakupu przewodnika, pożyczeniu kilku kolejnych oraz posiłkowaniem się internetem. No i czas - miesiąc na dobre planowanie, to gwarant dobrego przygotowania - w naszym przypadku wyglądało to właśnie tak.

Zasiadłam więc, równo na miesiąc przez naszym wyjazdem, z pierwszym przewodnikiem w dłoni. 
"Norwegia", wydawnictwa ExpressMap, nie należy do tanich - 100zł to cena raczej zaporowa, ale po kilkunastu minutach spędzonych w Empiku na przeglądaniu stron, zdecydowaliśmy się na zakup. Bardzo dużym plusem jest też załączona mapa a jej forma - bajka! Ofoliowana, z oddzielnymi sekcjami, dzięki czemu w wygodny sposób da się ją składać we wszystkie strony w najróżniejszych konfiguracjach. Przydała się doskonale. Zaopatrzona w kolorowe pisaki, samoprzylepne karteczki, nożyczki, taśmę klejącą i dobrą kawę przystąpiłam do najtrudniejszej części przygotowań - PLANOWANIA TRASY.
Z czasem punktów na mapie przybywało. Południowa Norwegia obrastała we fruwające piórka żółtych karteczek. Na jednych tylko informacja o atrakcji, na innych wykrzyknik, jeszcze inne z gwiazdką - te miejsca obowiązkowo trzeba odwiedzić.



A im bardziej poznawałam mnogość turystycznego bogactwa Norwegii, tym bardziej nabierałam przekonania, że NordKapp to będzie dopiero początek wspaniałej przygody!

Po około dwóch tygodniach mapa była już uklejona, ile wlezie :) Ja sama byłam uzbrojona w wiele przydatnych informacji praktycznych, ale nie był to jeszcze koniec operacji przewodnikowych. Żeby niczego nie pominąć, sięgnęłam po kolejne dwa przewodniki - tym razem pożyczone. Uzupełnienia wiedzy dokonywałam ze "Skandynawią" Pascala (wielkie dzięki dla Kasi Olechnowicz) i "Skandynawią" Baedekera (wielkie dzięki dla naszego Piotrusia). Parę karteczek zasiliło mapę :)

"Apetyt rośnie w miarę jedzenia." Jakież prawdziwe to powiedzenie!! Kiedy machałam tą dwustronną, norweską biedronką z niesymetrycznymi, żółtymi kropkami w jakieś pomarańczowe mazaje - już jechałam - oczami po mapie. Trasa sama rysowała się wzdłuż naklejek, należało ją tylko uszczegółowić. I tutaj z pomocą przyszły mi mapy z Googla. Kartki przyjęły kolor zieleni, zapełniły je cyfry z numerami dróg. Każda zmiana kierunku jazdy to kolejna karteczka.
W  ruch poszła też wyszukiwarka. Bo z góry chciałam przygotować również informacje szczegółowe różnej maści, takie jak na przykład mieć czarno na białym wypisane aktualne godziny kursowania promów - a to bardzo ważne, jeśli ma się określoną ilość dni na podróż i setki kilometrów do przejechania dziennie. W takiej sytuacji, lepiej być gotowym awansem, bo każda czasowa obsuwa może mieć później swoje konsekwencje w dalszej podróży. Pieniądze też warto zaplanować, dlatego zależało mi na zorientowaniu się, gdzie i jakie koszty będziemy musieli ponieść na naszej trasie w ramach opłat dodatkowych za tunele, wejściówki, wjazdówki czy promy. Maile z zapytaniami o aktualne opłaty fruwały w przestrzeni jak białe gołębie, spływały wiadomości, cenniki lądowały na mapie. Jak dotąd, doskonale!

Przy szczegółowym oznaczaniu trasy, swoje miejsce znalazły też różowe trójkąciki - kempingi - co miało nam ułatwić poszukiwanie miejsc na nocleg. I tutaj straciłam trochę czasu. Ale o tym napiszę w dalszej części relacji.

Końcowy efekt przygotowania mapy przedstawiał się tak:






Prawie 10.000 kilometrów do zrobienia. Część norweska to podróż "Północ-Południe" - od Przylądka Północnego, aż po sam Przylądek Południowy. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z opisem takiego przedsięwzięcia, ani nie korzystałam z kalek z innych wyjazdów przy wyborze dróg, czy miejsc do przejechania punkt po punkcie. Oczywiście część z nich będzie Wam znana [z nazwy, opisów, czy własnych dokonań], ale jestem przekonana, że uda się nam Was czymś zaskoczyć :) I może zechcecie włączyć te miejsca na listę punktów koniecznych do objechania na motocyklu w Norwegii.

Kończąc pracę z planowaniem trasy, robię sobie jeszcze szczegółową ściągawkę z przebiegu drogi. Nie mam GPSa, a lubimy się z Cezarym pozmieniać na prowadzeniu, więc również muszę mieć jakąś informację o przebiegu drogi. Jak blondynka ;) wypisuję więc z jakiej drogi zjechać w prawo albo lewo w jaką po tylu a tylu kilometrach, albo że na rondzie trzeci czy drugi zjazd... policzone co do metra - oczywiście google maps robią robotę - nie zgubię się ;) Pokazuję Wam tylko fragment, ale lista była bardzo długa.



Trzeba to wszystko jeszcze podzielić na dni. Mamy ich do dyspozycji 17. No i tutaj zaczynają się schody. Bo albo dni są pełne ciekawych rzeczy do przejechania, gdzie warto się zatrzymać, albo znowu setki kilometrów samej jazdy po "terenach jałowych". Po wielu godzinach spinania trasy klamrami, które i tak w pewnym miejscu puszczały, poddajemy się i zakładamy dobowy limit kilometrów - 500km dziennie, zaczynając od NordKappu. Jak zrobiliśmy pierwsze 3 dni w drodze na Przylądek Północny opiszę w dalszej części.

DOPEŁNIENIE CAŁOŚCI

Trasa to nie wszystko. Każdy motocyklista to wie. Trzeba się jeszcze niemało nalatać, nazałatwiać, nawydawać pieniędzy ;) i trzymać rękę na pulsie, aby w ferworze przygotowań nic gdzieś nie umknęło. Dlatego, w międzyczasie, popełniamy inne czynności przygotowawcze:
- zmieniamy opony na absolutne nówki,
- robimy przeglądy motocykli - nasi chłopcy z Prestige Serwis w Kruszewie [gm. Tarczyn] dopieszczają nam maszyny,
- wykupujemy ubezpieczenie turystyczne,
- wymieniamy walutę - warto mieć ze sobą 3 rodzaje - korony norweskie, szwedzkie i Euro,
- kupujemy jedzenie,
- bukujemy prom do Szwecji,
- przygotowujemy cały niezbędny sprzęt biwakowy,
- nabywamy też opaski na oczy - białe noce mogą być przecież uciążliwe w namiocie,
- aktualizujemy mapę w nawigacji,
- pożyczamy kamery - i tutaj podziękowania dla naszego Piotrusia i dla Tomka, który mi - osobie znanej jedynie z FB, przesłał swoje GoPro w pełni zaufania; Tomku - jesteś gość!!!
- bierzemy narzędzia i sprzęt do dokonania drobnych napraw w razie awarii motocykli,
- pakujemy apteczkę
- kompletujemy odzież - po raz pierwszy, w środku lata, zamiast opakować się ubraniami na upał, zabieramy awaryjnie także ciepłe rzeczy - wszak jedziemy aż za Koło Podbiegunowe, a tam może być zimno .


Jesteśmy gotowi.

2 lipca dopakowujemy jeszcze kufry, żegnamy się z bliskimi i kotami i wyruszamy na wielką przygodę!